Przejdź do głównej treści

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Nawigacja okruszkowa Nawigacja okruszkowa

Widok zawartości stron Widok zawartości stron

Futuronauta - wybór tekstów

Futuronauta - wybór tekstów

Włącz turbiny swej wyobraźni, napędzane paliwem wiedzy. Zostań Futuronautą i przewiń świat do przodu! Tak zachęcaliśmy do przesyłania swoich tekstów futurystyczno-naukowych. Nadeszło ich 130!

Z tego zbioru wybraliśmy 33, które najlepiej wypełniały kryteria konkursu: wyraziste odniesienie się do wiedzy naukowej, pomysłowość i oryginalność idei, spójność i konsekwencję akcji, poprawność językową oraz oczywiście to, że "dobrze się je czytało", czyli mówiąc formalnie miały potencjał literacki.

Konkurs zorganizowany został w 2012 roku przez zespół zajmujący się promocją nauki, działający wtedy pod skrzydłami uniwersyteckiego centrum transferu technologii CITTRU.


Kliknij na okładkę i pobierz całą publikację (PDF).
Licencja na wykorzystanie CC BY-ND. Miłego czytania!

Poszukiwane były teksty sytuujące się w kategorii - futurystyka, która szuka oparcia w nauce i daje pole do popisu wyobraźni. To istotny element konkursu, żadna z prac nie mogła być oderwana od dotychczasowych ustaleń naukowych.

Jurorami konkursu byli: prof. Jerzy Jarzębski, redaktor dzieł Lema i znawca jego twórczości, Jacek Dukaj - czołowy polski pisarz SF oraz Sławomir Zagórski, szefa Działu Nauka Gazety Wyborczej.

Nagrodzeni:

  • Przemysław Zańko zdobywca nagrody głównej 7000 zł za tekst zatytułowany "Szczęście™".
  • Nagrodę Rektora UJ prof. Karola Musioła otrzymało opowiadanie "Roślina jako twórca kultury" Marcina Kowalczyka oraz ponownie Przemysław Zańko - za drugi z jego tekstów konkursowych "Literatura 2.0. Czy leci z nami autor?". Obaj autorzy otrzymali po 1000 zł.
  • Nagrodę, 2000 zł,  przyznało też CITTRU w kategorii tekstów humanistycznych. Otrzymała je Justyna Janik za opowiadanie "Wstręt".
  • W głosowaniu interanutów najlepszym tekstem okazała się "Cisza" autorstwa Jakuba Jana Bażeli. Nagroda to 2000 zł.

 

Poniżej znajdziecie kilka z najlepszych tekstów konkursowych:

Przemysław Zańko

W wieku osiemnastu lat Marcus Jobb stworzył Szczęście™. Nie był geniuszem. Nie figurował jako geniusz w żadnej bazie danych, headhunterzy wielkich korporacji oznaczali go tagiem Average, przy naborach do lokalnych przedsiębiorstw system odrzucał go w 67% przypadków. NY, singiel, kreatyw trzeciego sortu dla Fast&Fresh (grafiki reklamowe), wykształcenie średnie, styl przeciętny, gry sieciowe, historical fiction, programowanie, muzyka, filmy. Później analitycy mieli go nazwać istotnym zjawiskiem nieistotnym: prawdopodobieństwo, że stworzy coś godnego uwagi, mieściło się w granicach błędu statystycznego – a jednak się zdarzyło.

Pomysł był prosty. Każdy chce szczęścia. Problem pojawiał się przy definicji. Pieniądze? Miłość? Sukces? Zbawienie? Jak w ogóle dokonać wyboru? Miejska legenda głosiła, że Marcus Jobb doznał oświecenia, ściągając na świeżo zainstalowaną wszczepkę milion niezbędnych do godziwego życia programów. Istniały aplikacje doradcze dla każdej możliwej decyzji, od koloru włosów po kredyt hipoteczny, analityczne kombajny udzielające rad w oparciu o twój styl życia; dlaczego nie ma takiej aplikacji dla problemu, jak osiągnąć szczęście?

Rynek oszalał. W ciągu pierwszego tygodnia Szczęście™ pobrane zostało przez pół miliarda ludzi. Gdyby produkt stworzyła korporacja, skończyłoby się może zapudełkowaniem programu i sprzedażą kolejnych, coraz droższych wersji. Jobb nie znał się na ekonomii: był kreatywem, tworzył, bo umiał. Wypuścił kod do Sieci.

Pierwsza bomba wybuchła w metrze trzy miesiące później.

Szczęście™ było obiektywne. Na podstawie analizy danych ze wszczepki (częstotliwość wykonywania pewnych czynności, pobudzone obszary mózgu, poziom endorfin i wiele innych) określało, co z największym prawdopodobieństwem uczyni użytkownika najbardziej szczęśliwym. Można żyć w zakłamaniu, ale nie da się skłamać biologią. Jeśli tętno przyspiesza ci na dźwięk Piątej Symfonii, widok Rembrandta, zapach barwnika – program podpowie dzień w galerii sztuki. Jeśli na stykach neuronów aż iskrzy, kiedy bijesz żonę, topisz w stawie szczenięta, marzysz o śmierci szefa – Szczęście™ doradzi przemoc.

Wskaźniki przestępczości rosły, z głębokiej sieci wypełzało robactwo: wampiry, pedofile, nekro, terroryści, nieporadni amatorzy próbujący po raz pierwszy odegrać dopieszczane latami fantazje. Media nagłaśniały. To zachęcało kolejnych. Poszło lawinowo.

Wstrzymano komunikację. Zamknięto szkoły. Stanęły fabryki. Na ulice wysłano Gwardię Narodową. W Los Angeles, Honkongu, Brukseli, Mombasie zwyczajni ludzie budzili się co rano i sprawdzali Szczęście™: prosty wykres, kilka słów, cicha obietnica niewysłowionych rozkoszy.

Marcus Jobb nic o tym wszystkim nie wiedział, szczęśliwy z żoną i dziećmi w słonecznej ziemi Us, wśród wołów idących w jarzmie i wielbłądów o miękkiej sierści. Symulacja otulała zmysły, urządzenia medyczne dbały o ciało, blokada informacji chroniła przed wieściami o bombach, morderstwach i gwałtach. W wolnych chwilach Marcus pracował nad Szczęściem™ 2.0.

Marcin Kowalczyk

 

Katedra Biologii Artystycznej i Pracownia Plants Studies zapraszają na cykl wykładów fakultatywnych: Roślina jako twórca kultury. Poniżej zamieszczamy krótkie wprowadzenie oraz program comiesięcznych spotkań.

Rośliny i kultura Rośliny obecne są w życiu człowieka od najdawniejszych czasów. Służą mu jako pokarm, odzież czy budulec. Wraz z rozwijającą się kulturą szcze¬gólnego znaczenia nabrały ich walory estetyczne. Niezliczone gatunki roślin rozpoczęły triumfalny marsz przez strofy poetów i płótna malarzy, rozkwitły w marmurze mistrzów dłuta. W ten sposób część natury ożywionej stała się elementem kultury. Niemal równolegle do fascynacji pięknem roślin artyści zaczęli dostrzegać potencjał filozoficzny kryjący się w ich przedstawieniach. Średniowiecze traktowało naturę jako ślad Boga, romantyzm wiązał ją z psychiką swych bohaterów. Na przestrzeni wieków rośliny stały się „magiczną kulą", w którą człowiek mógł zajrzeć, poszukując prawdy o sobie i świecie. Niestety tego typu traktowanie na długo zahamowało badania nad ich rzeczywistą rolą w kulturze. Człowiek bowiem w oglądzie rzeczywistości kierował się twardym antropocentryzmem – postrzegał świat jedynie przez pryzmat własnych doświadczeń. Dlatego rośliny były zawsze ledwie tłem dla ludzkich przeżyć. Właściwie do końca XX wieku ludzkość nie przezwyciężyła antropocentrycznej perspektywy patrzenia na naturę, nie wykształciła języka, w którym można by mówić o doświadczeniu świata z punktu widzenia rośliny. Znaczącym krokiem w tym kierunku były badania Stanisława Karpińskiego prowadzone na przełomie XX i XXI wieku. Ów polski uczony wraz z zespołem w szeregu prac opisał mechanizmy zapamiętywania informacji i uczenia się roślin. Ludzkość stanęła o krok od zrozumienia, że rośliny myślą i czują. Coraz częściej zaczęto zadawać pytanie: w jakiej mierze zdolne są do wyrażenia swych emocji?

Specyfika doświadczenia roślinnego

Odpowiedź na powyższe pytanie pojawiła się w roku 2018. Wtedy to ukazała się Sztuka w Przyrodzie (Art in Nature)1, fundamentalna praca Marvina L. Carrotsa, traktująca o plants studies (studiach roślinnych). Była to pierwsza próba znalezienia klucza do odczytania języka, za pomocą którego rośliny opisują swe doświadczenie obcowania z człowiekiem i światem. I choć punktem wyjścia były tu ustalenia biologów, to jednak istotę wywodu Carrots oparł na dokonaniach XX-wiecznej humanistyki. Chodzi przede wszystkim o metodologie poststrukturalistyczne: feminizm, gender i queer studies. Metodologie te bowiem uwrażliwiają na mniejszości płciowe i seksualne, dążą do zrekonstruowania odmiennego języka, którym wyrażają one swe doświadczenie. W plants studies musimy pójść tą samą drogą. Aby zrozumieć specyficzne doświadczenie roślinne, należy potraktować tę część natury jako swoistą mniejszość, która do tej pory podlegała przemocy symbolicznej skazana na istnienie w języku, który był jej obcy.

Naukowcy, korzystając z ustaleń Carrotsa, rozpoczęli szeroko zakrojone badania w zakresie rekonstrukcji twórczości roślinnej. Obserwując wytwory roślin, takie jak kształt, kolor, wielkość, starali się łączyć je z określonym doświadczeniem środowiskowym. W ten sposób narodziła się teoria roślinnego procesu twórczego. Do budowy jej metodologicznych podstaw badacze wykorzystali prace Nancy K. Miller, twórczyni arachnologii – metaforycznej teorii kobiecego procesu twórczego2. Według Miller kobieta-pisarka tka pajęczą sieć, naznaczając tekst własną cielesnością.

W ten sposób zaciera ustanowioną przez mężczyzn granicę między życiem a twórczością. W przypadku roślin należy posunąć się jeszcze dalej. Życie i twórczość splecione są bowiem nierozerwalnie i nie można nawet mówić o tych dwóch porządkach. Roślina bowiem żyjąc – tworzy. W tym sensie rośliny okazują się artystami dużo dojrzalszymi niż ludzie, wszak twórczość nie jest ich wyborem, lecz po prostu konsekwencją istnienia.

Kapusta – Bernini warzyw

Teoria roślinnego procesu twórczego znalazła najpełniejszą realizację w pracach włoskiego uczonego, Luigiego Cetriolo. W 2023 roku badacz opublikował wzorcową analizę roślinnego dzieła sztuki – główki kapusty3. Jako materiału porównawczego użył słynnej rzeźby Berniniego Ekstaza św. Teresy. Jak wiadomo włoski artysta wykazał się nie tylko nowatorskim ujęciem tematu obcowania z Bogiem, lecz przede wszystkim niezwykłym mistrzostwem technicznym. Pofałdowana szata św. Teresy zdaje się falować, a gra światła w załamaniach marmurowej tkaniny wywołuje wrażenie ruchu. Podobne formy kompozycji załamań Cetriolo zaobserwował, analizując główkę kapusty. Był to szczególny okaz wyhodowany w niezwykle sprzyjających warunkach. Badając kształt rośliny, naukowiec skupił się na przeżywaniu przez nią ekstazy w momencie, gdy dostarcza się jej idealną ilość światła. Kapusta reaguje na to oddziaływanie, tworząc unikalną, artystyczną konstrukcję. Staje się jednocześnie przedmiotem estetycznej kontemplacji i wyrazicielką skrajnej ekscytacji. Podobnie zatem jak w rzeźbie Berniniego uczucia kapusty manifestują się w widzialnych kształtach. W swych wnioskach badacz postawił także inną ciekawą tezę. Stwierdził mianowicie, iż rzeźbiarz-roślina przewyższa rzeźbiarza-człowieka. Bernini bowiem związany był językiem, poprzez który myślał. Dlatego nie czerpał bezpośrednio z wyobraźni i uczuć. Cetriolo powołał się tu na teoretyka psychoanalizy, Jacques'a Lacana, który dowodzi, iż słowa przenikają do wszystkich cielesnych obrazów opanowujących podmiot4. Tak więc człowiek nie może osiągnąć pełnej samoświadomości, zawsze pozostanie ograniczony, nieautentyczny. Kapusta natomiast to twórca wolny, odbierający i wyrażający świat takim, jakim go doświadcza, bez pośrednictwa słów.

„O czym szumią wierzby"

W badaniach z zakresu plants studies niezwykle ciekawym zagadnieniem jest kulturowy dialog międzygatunkowy. Chodzi tu przede wszystkim o nawiązanie kontaktu z drzewami. Człowiek od wieków intuicyjnie przypisuje im pewne właściwości, tworzy formy bliskości (również seksualnej). Intuicje te wykorzystuje psychologia. W teście Charlesa Kocha diagnozuje się pacjenta na podstawie rysunku drzewa5. Drzewo bowiem stanowi najlepszą syntezę tego, co tkwi w naszej pamięci. Naukowcy zajmujący się studiami roślinnymi wykorzystali dorobek Kocha w nieco inny sposób. Potraktowali kształty rzeczywistych drzew, jako manifestacje ich stanów emocjonalnych. Prace w tym obszarze wciąż trwają, jednak pierwsze wyniki są niezwykle obiecujące. Co ciekawe, szczególną rolę w badaniach nad drzewami odegrała inspiracja literacka. Przełom w kulturowym dialogu międzygatunkowym nastąpił w momencie, gdy Timothy Spruce wprowadził pojęcie „nieprzystawalności czasowo-komunikacyjnej6". Angielskiego badacza zainspirował język entów z Władcy pierścieni J. R. R. Tolkiena.

Nie jest to pierwszy przypadek w historii, kiedy to literatura wpłynęła na naukę. Wcześniej działo się to głównie za sprawą powieści science fiction. Wydaje się jednak, iż plants studies nie po raz ostatni wywróciły do góry nogami utrwalone w kulturze zwyczaje i pojmowanie pewnych pojęć takich jak inteligencja, język czy twórczość artystyczna.

Tematy wykładów w semestrze 2034/2035:

13.10. – Symfonia lasu liściastego. Próba zapisu nutowego

15.11. – Storczyk jako roślina świadoma swej seksualności

10.12. – „Las utracony" – liryczne świadectwa karkonoskich wiatrołomów

08.01. – Trauma wypadku, czyli co mówią drzewa przy polskich szosach?

04.02. – Zarys problematyki roślin wstydliwych

_____________________________

1 M. L. Carrots, Art in Nature, London 2018.

2 N. K. Miller, The Arachnologies: The Woman, the Text, and the Critic, [w:] Poetic of Gender, red. N. K. Miller, New York, 1986.

3 L. Cetriolo, Il Scultore, Roma 2023.

4 J. Lacan, Funkcja i pole mówienia i mowy w psychoanalizie, Warszawa 1996.

5 Ch. Koch, Test Drzewa. Test rysunku drzewa jako metoda psychodiagnostyczna, Warszawa 1997.

6 T. Spruce, Tree, Language, Time, Oxford 2028.

Przemysław Zańko

 

Kiedy Toby Jones, głośny nowojorski malarz, podpiął do ramienia elektrodę i ogłosił, że odtąd jego sztukę będą tworzyć przypadkowe skurcze mięśni kierujących pędzlem, mało kto się spodziewał, że nadchodzi rewolucja.

Zaskakująca kariera pisarska Bartolomé Ressò, okrzykniętego przez media „Umberto Eco 2.0", sprawiła niemało kłopotu wydawcom i krytykom na całym świecie. Autor wielowarstwowych, erudycyjnych, a przy tym niesłychanie poczytnych powieści, znany w Polsce dzięki bestsellerowej serii Edo, Ostatnie Miasto, przyznaje bowiem, że według wszelkich definicji autorem w ogóle nie jest. Problem dzieła zapośredniczonego, znany choćby z praktyki ghostwritingu, powraca w przypadku Ressò ze szczególną wyrazistością – idzie bowiem o kwestię książki, której nie napisał człowiek.

Babel, maszyna do pisania

Co ma począć pisarz pozbawiony talentu? Według Ressò – poprosić o pomoc maszynę. Stworzona przez Katalończyka aplikacja Babel™ nieprzypadkowo wzięła swą nazwę z opowiadania Jorge Luisa Borgesa: w bazie programu mieści się ponad 90 milionów zdigitalizowanych przez Google Books tekstów literackich, od groszowych kryminałów sprzed ponad wieku po arcydzieła pokroju Ulissesa. Ten ogrom literatury – to pożywka dla właściwej twórczości Ressò. Ciasto, z którego wypiecze powieść. Wszystkie składniki, kuchnię i przepis zapewni mu program.

Jak się programuje bestseller? Ressò przyznaje, że już sam zalążek dzieła jest owocem maszyny. Babel™ gromadzi wprowadzane weń pomysły pod postacią słów-kluczy; poproszony o to, łączy kilka z nich w całość tematyczną i prezentuje do wglądu. Pisarz ocenia w pięciopunktowej skali trafność skojarzeń i jakość pomysłu. Jeśli uzna, że warto rzecz rozwinąć – Babel™ przeszuka dostępną literaturę pod kątem owych słów-kluczy, znajdując pasujące wątki, opisy i postacie. Aplikacja oczywiście nie „rozumie" literatury: rozpoznaje jedynie znaczniki, jakie wcześniejsi czytelnicy umieścili przy odpowiednich partiach tekstu. Ressò wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że jego zdaniem ten etap tworzenia w niczym nie różni się od tego, co robią „tradycyjni" pisarze. „Zamiast w bibliotekach, szukam inspiracji i technik pisarskich w pamięci wszczepki – jakie to ma znaczenie, skąd przyjdzie Muza?".

Pisarz nie jest w swojej opinii osamotniony. Badacze literatury od dawna przyznają, że opowiadamy wciąż te same fabuły, zmienia się tylko sposób opowiadania. Pisarskie sztuczki też można zresztą skatalogować – na każdego początkującego twórcę czeka rozbudowywana od 2004 roku encyklopedia Tvtropes.org, z której zaczerpnąć można wiedzę, np. o tym, na ile sposobów da się wydobyć postać z fabularnej opresji. Ressò mówi wprost: „To wszystko od dawna było powszechnie dostępne, ja tylko ułatwiłem poszukiwania. Dostojewski może i znał na pamięć wszystko, o czym pisał, ludzi, geografię, politykę, psychologię, cały swój ogromny warsztat – ale tylko dlatego, że musiał. Zapewniam państwa, że gdyby mógł, używałby wszczepki i programu tak samo jak ja".

Kiedy pomysł i zasadniczy szkielet tekstu są już gotowe, Ressò przystępuje do pisania. Na tym etapie Babel™ spełnia trzy funkcje: wizualizuje w formie drzewka rozwój wątków (dzięki czemu łatwo uniknąć fabularnych pomyłek), koryguje styl (sugerując poprawki w oparciu o inne dzieła) i podpowiada nawiązania literackie. Autor szczególnie ceni sobie ten właśnie aspekt współpracy z maszyną: „Zawsze marzyłem, żeby być pisarzem erudytą, ale kto wchłonie w siebie tyle wiedzy? Nigdy nie widziałem Gwiezdnych wojen, a znam ich fabułę, najważniejsze cytaty, wiem, jakie kwestie ta seria porusza – bo to się po prostu wie, w popkulturze takie rzeczy przesiąkają do głowy. Więc pomyślałem – czemu mam się ograniczać do popkultury? Czemu unikać nawiązań do Hemingwaya tylko dlatego, że go nie czytałem?". Teksty, do których warto się odwołać, program ocenia według stopnia ich hermetyczności: więcej czytelników wychwyci aluzję do Biblii niż kryptocytat z Klubu Pickwicka. Ressò chętnie przyznaje, że korzysta w równym stopniu ze wszystkich sugestii. W ten sposób książka zyskuje na atrakcyjności, może się nią bowiem cieszyć zarówno laik, jak i profesor literatury.

Ostatni etap to korekta. Babel™ raz jeszcze „czyta" całe dzieło, oceniając podług umieszczonych przez autora oznaczeń ilość opisów, stosunek dialogów do narracji i długość poszczególnych rozdziałów. Jeśli któryś ze wskaźników nie jest optymalny (program czerpie dane z analiz rynku wydawniczego), powieść wraca na warsztat i jest szlifowana do skutku. Pytany – nieco złośliwie – o procentowy udział własnej twórczości w całym tekście, Ressò przywołuje analogię z budownictwem: „Wszystkie elementy moich książek, od pomysłów po język, zostały stworzone przez ludzi. Ile osób budowało kościół Sagrada Família? Wszyscy wiedzą, że tysiące, może setki tysięcy, ale kiedy zapytam pana, kto jest autorem tego budynku, powie mi pan, że Gaudí. Uważam, że z literaturą jest podobnie".

Jedno jest pewne: pisanie w symbiozie z maszyną powieści sprzedają się jak świeże bułeczki, a czytelnicy, którym kwestia autorstwa ulubionej książki rzadko spędza sen z powiek, wyczekują tęsknie kolejnych tomów Edo. Wpływ, jaki Bartolomé Ressò wywarł na otaczający go świat, nie ogranicza się jednak jedynie do literatury – a badacze trendów kulturowych przewidują, że potężna fala zmian dopiero nadchodzi.

Druga śmierć człowieka renesansu

W kwietniu tego roku amerykańskim środowiskiem naukowym wstrząsnął casus Alfreda Borodino. Świeżo upieczony wykładowca Departamentu Fizyki na prestiżowym Massachusetts Institute of Technology został oskarżony o bezprawne posługiwanie się tytułem naukowym po tym, jak wyszło na jaw, że jego praca doktorska napisana została przy użyciu programu zbliżonego do Babel™. Broniąc wartości tak uprawianej nauki, Borodino używał argumentów bardzo podobnych co Ressò: mówił o czerpaniu ze skarbnicy powszechnej wiedzy, usprawnieniu badań i micie jednostkowego autorstwa. Widowiskowy proces, jaki wytoczono fizykowi, wciąż jeszcze trwa, a jednak niesławny doktor już znalazł naśladowców.

Kilka miesięcy po aferze Borodino uczelnie europejskie wystosowały do studentów apel o zaprzestanie używania aplikacji SoCALL, pozwalającej na łatwe konstruowanie prac zaliczeniowych. Nie chodziło wyłącznie o aspekt etyczny: piracki program łatwo popełniał błędy, generując fałszywe adresy bibliograficzne lub budując z dostępnych w bazie fraz zdania zgrabne, ale całkowicie wyprane z sensu. Studenci zdążyli już jednak pokochać prostotę nowych rozwiązań i wydaje się, że nadejście epoki „kompilatorów wiedzy" stało się faktem.

Nie tylko uczelnie zdają się dostrzegać negatywne skutki zmieniającego się podejścia do wiedzy i pracy. Fala zwolnień, jaka przetoczyła się ostatnio przez wiele japońskich koncernów i towarzyszące jej masowe protesty są efektem między innymi zmian w ekonomii zarządzania firmą: jeden pracownik wyszkolony w obsłudze programów analitycznych jest w stanie zastąpić całe departamenty, trudno się więc dziwić, że pracodawcy stawiają na „ekspertów 2.0".

Co jednak istotniejsze, zmianie uległo także myślenie o strategiach rozwoju – tak niedawno cenione grupy kreatywów, obmyślające nowe sposoby skutecznego funkcjonowania na rynku, ustępują miejsca wąsko wyspecjalizowanym pracownikom zaznajomionym z obsługą aplikacji doradczych.

Czy czeka nas zatem ostateczny koniec epoki człowieka wszechstronnego? Czy ekspert, tym razem wspomagany zdobyczami techniki, raz jeszcze stanie się ideałem naukowca? Długofalowe skutki obecnych przemian trudno choćby wstępnie przewidywać, choć z pewnością rację mają złośliwi, twierdząc, że i do tego – z pewnością – znajdzie się wkrótce program.

Justyna Janik

 

– Wstręt towarzyszy ludzkości od początku jej istnienia – odchrząknęła, zasłaniając usta giętką, elektroniczną kartką – a w zasadzie towarzyszył jej już nawet wtedy, kiedy nie była jeszcze ludzkością. Aby przetrwać, każda forma życia musi instynktownie reagować obrzydzeniem na obiekty lub substancje, które mogą jej zaszkodzić. Dlatego ludzie unikają zepsutego jedzenia i wydalin – zerknęła na rudego młodzieńca w rogu sali. Patrzył na nią tak, że wyobraziła sobie zepsute jedzenie oraz wydaliny. – Nie będę więcej czytać – rzuciła i pobiegła w stronę ubikacji. Poczuła się bardzo źle.

Korytarz był jasny i sterylny, nie pachniał absolutnie niczym. Uderzenia kapci o białą, lśniącą posadzkę odbijały się echem. Wracała na salę pod-trzymując się ściany. Przez szybkę zajrzała do środka. Rudy siedział jakby na uboczu. Nacisnęła na klamkę.

– Wstręt związany jest ze strukturą w mózgu nazywaną korą wyspy – czytała pani Ewa, starsza kobieta, siedząca obok rudego. – Jej aktywacja wiąże się z oglądaniem różnych obrzydliwości, reakcją na nieprzyjemne zapachy i ma nas powstrzymać od zbliżania się do ich źródła. Dzięki połą-czeniom z formacją hipokampa dobrze pamiętamy rzeczy, które wywołują w nas wstręt. Kora wyspy aktywuje się również w odpowiedzi na sytuacje społeczne. Na przykład, gdy ktoś zachowuje się dziwnie, jak chora osoba…

Nikt nie patrzył na czytającą. Teraz dopiero zauważyła, że drugie krzesło koło rudego było puste. On sam zaś lustrował po kolei różne osoby z sali. Zanim przyszła kolej na niego, terapeutka ogłosiła przerwę. Wyszli do świetlicy na końcu korytarza. Tradycyjnie usiadła w rogu i obserwowała kolejkę przy automacie z napojami. Przerwa była dłuższa niż zazwyczaj i jeszcze nudniejsza.

Drugą godzinę terapii przesiedziała, rysując kółka na tablecie i patrząc, jak koncentrycznie się rozchodzą po muśnięciu palcami, przecinając przy tym inne kółka. Nic ciekawego się już nie zdarzyło. Zauważyła tylko, że nie było ani rudego ani pani Ewy, która siedziała koło niego i przed przerwą czytała wypracowanie o mózgu.

***

– Mamy awarię impa – usłyszał, gdy tylko wszedł.
– Znowu? – zaklął brzydko w myśli. – Cóż, ja się tym nie zajmuję.
– Nie rozumie pan – odpowiedziała asystentka. Wyglądała na poruszoną.
– To poważna sprawa. Ktoś zmiażdżył mu głowę kamieniem.
– To obciążcie ich kosztami, usterka wynika z nieprawidłowego traktowania produktu. I wyślijcie im szybko nową głowę – chciał zamknąć drzwi swojego gabinetu, ale asystentka je przytrzymała. Zirytował się. – O co chodzi?
– Panie prezesie. Nie rozumie pan – powtórzyła. – Ktoś go zabił. To przestępstwo.
– Nie da się zabić impostora, myślałem, że po tylu wyrokach sądu mamy już spokój z dywagacjami etycznymi. Już mówiłem, że się tym nie zajmuję i średnio mnie to obchodzi. Wyślijcie im głowę, a jeśli mam coś podpisać, to poproszę o dokumenty.
– Proszę pana! – asystentka też się zniecierpliwiła. – Ktoś rozwalił mu głowę kamieniem. Na tyłach szpitala psychiatrycznego. Podejrzewają pacjentów. Impostor miał udawać jednego z nich. Nie mogli wiedzieć, że nie jest człowiekiem, a jednak ktoś go zabił. Policja przesłuchuje konstruktorów i chce wglądu w dokumentację.

***

Do gabinetu wołali po kolei wszystkie osoby z jej grupy. Przeraziła się, kiedy zamiast terapeutki za biurkiem zobaczyła dwóch mężczyzn w mundurach. Ściskała w ręku elektroniczny papier i próbowała z nerwów zaginać rogi.
– Pani Anna Barska?
– Tak.
– Proszę się nie bać. Nie jest pani o nic podejrzana. Chcielibyśmy tylko wiedzieć, czy nie zauważyła pani nic niezwykłego podczas wczorajszej terapii grupowej.
– Są panowie ludźmi? – musiała się upewnić. Mężczyźni popatrzyli po sobie, odniosła mgliste wrażenie, że to pytanie ich rozbawiło.
– Jesteśmy – odpowiedział jeden z nich urzędowym tonem. – Proszę się nie bać, prowadzimy dochodzenie, ale nie jest pani podejrzana. Proszę nam opowiedzieć, co się wczoraj działo.
– Był nowy pacjent, taki rudy chłopak. Nikt nie chciał koło niego siedzieć. Potem już go nie widziałam. Poza tym nic ciekawego, czytaliśmy wypra-cowania o wstręcie.
– A podczas przerwy?
– Byłam w świetlicy, wszyscy kupowali napoje i rozmawiali, jak zawsze.
– Czy kogoś brakowało?
– Nie zwróciłam uwagi. Raczej nie było tam tego rudego, zauważyłabym. Mogę już sobie iść?

***

– A ty zabiłbyś coś wstrętnego? – jego kolega zamiast mówić, krzyczał.
– Rozdeptałbyś karalucha? Rozsypałbyś truciznę na szczury? Prezes poluzował krawat. Nienawidził takich dni, kiedy nawet w środku nocy musiał myśleć i rozmawiać o pracy.
– Przede wszystkim nie uważam, że impostory są wstrętne. Może kiedyś, może dawniej były… ale też nie wstrętne, najwyżej dziwne i niezgrabne, kiedy jeszcze nie potrafiły się płynnie poruszać. Tak, wtedy były dziwacz-ne. Ale teraz są piękne. Może ten konkretny akurat nie był, miał piegi, znamiona na skórze i pryszcze, sądząc po zdjęciach. Bardzo spersonalizo-wany model, bardzo realistyczny. Ale tak, mogą być też piękne, widziałeś nowe modele? Miła osobowość, gładka skóra bez skazy, idealna figura, śliczna buzia. Duża dokładność anatomiczna, jeśli wiesz, o czym mówię – spróbował się uśmiechnąć.

– Nie sądzisz chyba, że ktoś go zabił przez to, że miał pryszcze. Rozpoznali go i potraktowali jak karalucha.
– Nawet ja bym go nie rozpoznał. Algorytmy do analizy obrazu też nie rozpoznają tego modelu po ruchach bodajże w 97% przypadków. A z tego, co mi mówili, ten imp tylko siedział, nawet nie wstawał przy innych. Nic nie mówił.
– A jednak go rozpoznali.
– Przestań, wiesz, co o tym myślę. To zbieranina paranoików, zniszczyli go, bo był nowy w grupie i ktoś się go przestraszył. Policjanci mówili, że wszyscy przesłuchiwani zaczynali rozmowę z nimi od pytania, czy są ludźmi. To chore osoby, ale na paranoję, schizofrenię, nie wiem, co jeszcze, nie znam się – zdenerwował się, chciał popić kolejną tabletkę odurzającą, ale nie miał czym. – Ostatnio weszło w modę twierdzenie, że technologia jest niepokojąca i teraz każdy chce być alternatywny i odmawiać współpracy z impami.
– A może okaże się, że niektórzy rzeczywiście nie mogą znieść impostorów, którzy są tak podobni do ludzi, że prawie nieodróżnialni. I co wtedy z firmą? – rzucił w przestrzeń jego rozmówca, nalewając mu wody do kieliszka.

***

Nigdy wcześniej nie widziała terapeutki tak zestresowanej. Stała na środku i widać było, że bardzo nie chciała im wyjaśniać tej całej historii z rudym i policją.
– Tak więc nie macie się czego bać – uspokajała. – Okazało się, że zniszczył go ktoś z innej grupy, i nie chciał nikogo zabić, poznał, że to nie człowiek.
– A co z panią Ewą? – rzucił ktoś z sali.
– Z analiz behawioralnych materiału wideo wynikało, że nie zachowywała fizycznej odległości od impostora, która mogłaby świadczyć o tym, że rzeczywiście odczuwa wstręt i niepokój. Robią jej teraz funkcjonalne skany mózgu, żeby potwierdzić, że symulowała. Jeśli tak, przeniosą ją do normalnej grupy, z elektronicznym terapeutą. Ale nie bójcie się. Kierownictwo postanowiło, że w tym szpitalu nie będzie już żadnych testów na symulację z impostorami. Obiecano też, że bez względu na koszty, wasza grupa będzie dalej istnieć i wszyscy terapeuci pracujący z wami będą ludźmi. Poza tym, całą sprawę opisały już media, może przez to będziemy o krok bliżej do oficjalnego wpisania głębszego odczuwania doliny niesamowitości do klasyfikacji zaburzeń psychicznych. Coraz więcej badaczy zgadza się z tym, że pewien dyskomfort w kontakcie z impami wynika z uwarunkowań ewolucyjnych, są prawie ludzcy, a jednocześnie dziwni, instynktownie rozumiemy, że coś jest z nimi nie tak, a niektórzy z nas po prostu odczuwają to bardziej…

Terapeutka mówiła jeszcze długo, roztaczając przed nimi świetlaną wizję tańszych leków, bezpłatnej terapii, a może nawet zakazu produkcji impów. Jednak Anna nie słuchała, skupiała się na zginaniu rogów papieru. W końcu jeden się ułamał. Przydepnęła go ze wstrętem.

Nikomu już nie można ufać – pomyślała. Następnym razem, kiedy będę na spacerze, też włożę kamień do kieszeni.

Jakub Jan Bażela

 

Cicho

Zerknął okiem na ścienny zegar. Całun ciężkich powiek nie opadł jeszcze do końca, pozwalając mu ujrzeć diody elegancko wtopione w mały panel. Zielone, wyraźne cyfry: pół do trzeciej w nocy czasu uniwersalnego. Po chwili wahania, a może tylko wysiłku woli niezbędnym do podniesienia zmęczonego ramienia, wyciągnął dłoń w kierunku czasomierza i niedbale strzelił środkowym palcem o kciuk. Gdyby odwrócenie upływu czasu było tak łatwe, jak pstryknięcie, można by zmienić znacznie więcej, niż tylko wyświetlanie strefy. Niestety, zegar był tylko zegarem, posłusznie odczytującym zaprogramowany ruch. Urządzenie przestawiło się na czas pacyficzny, pokazując szóstą trzydzieści po południu i uwzględniając zmianę daty.

Przez zasunięte rolety przenikało słabe światło Słońca zachodzącego nad Kalifornią. Zza okien słyszał szum fal Pacyfiku, obmywających plażę Lands End. Z ociąganiem podniósł się z podłogi i sięgnął po leżącą obok taflę przezroczystego tworzywa. Dawne sposoby zabezpieczania osobistych urządzeń elektronicznych już dawno odeszły do lamusa. Żadnych kodów PIN, tokenów ani haseł. Pad w ciągu nanosekund porównał DNA naskórka, sposób nacisku i sygnaturę papilarną z wzorcem, po czym podpiął właściciela do satelitarnego medianetu. Ekran stał się teraz półprzezroczysty, dostosowując się do oświetlenia w pomieszczeniu i rozbłyskując trójwymiarowymi obrazami i wiadomościami z całej Strefy. Nagłówki największych infoportali błyszczały holografikami danych ekonomicznych ze Wspólnego Rynku, opisując je po angielsku, chińsku i arabsku, ale najważniejszą informacją wieczoru było zgoła co innego. Doskonale o tym wiedział i nie miał ochoty tego przyswajać. Mrugnięciem wywołał dane pogodowe dla okolicy i uśmiechnął się z przekąsem.

Gestem dłoni wyłączył urządzenie. Jedynie skąpe światło przesączało się teraz zza rolet.

Wrzucił tablet do walizki i zamknął ją z wysiłkiem. Szczęk elektronicznego zamka na kod genetyczny wyrażał bardziej boleść, niż radość z napotkania wstawki blokującej zatrzask. Utwierdziło go to w przekonaniu, że wzięcie w tę podróż dwóch dodatkowych koszul z polijedwabiu było złym pomysłem. Ostatecznie chcąc mieć walizkę z prawdziwie zwierzęcej skóry, trzeba się decydować na jej faktycznie małe gabaryty. Oczywiście, mógł wybrać model stworzony w technologii lab-leather, ale kiedy cała populacja niezmodyfikowanej genetycznie fauny mogłaby zmieścić się w obrębie wyspy Alcatraz, nawet drobny element prawdziwie naturalnej garderoby mówił wystarczająco dużo o statusie jego posiadacza.

Podniósł neseser i wciągnął głęboko powietrze. Na ściennym panelu przy wyjściu definitywnie odłączył zasilanie parterowego budynku.

Stojąc na progu, ostatni raz spojrzał na dom, w którym puste pokoje zasypiały razem z zachodem Słońca. Odwrócił się i wyszedł w zmierzch. Nie było powodu, by zamykać drzwi.

Ciszej

Dawna Park Presidio Boulevard tonęła w blasku. Padające pod ostrym kątem promienie oświetlały ją niczym promenadę. Elegancko utrzymana nawierzchnia została tu pozostawiona pomimo upowszechnienia się transportu magnetycznego, będąc jednym z ulubionych miejsc spacerowych mieszkańców megalopolis San Francisco. Położone wzdłuż ulicy domy o białych elewacjach odbijały światło, ale nie można było zaobserwować przy nich żadnego ruchu. „Ludzkiego ruchu", poprawił się w myślach. Po trawnikach, skwerach, nawet po ulicy i przekaźnikach magnetostrady położonych siedem metrów nad powierzchnią gruntu – wszędzie widać było ścigające się cicho małe wiewiórki i unoszące się w powietrzu owady, wypełniające wieczór brzęczeniem skrzydeł.

W pewnym momencie drogę przecięła mu nawet gibka łasica, na ułamek sekundy odwracając pyszczek i stając na łapkach, by przyjrzeć mu się uważniej. – Najwyraźniej urodziła się już po rozpoczęciu Projektu, skoro widok człowieka jest dla niej takim zaskoczeniem – skonstatował. – To dobry omen: łasice nie występują w tej części kontynentu, ta musiała migrować. To pokrywa się z przewidywaniami o zachowaniach fauny po Exodusie.

Przystanął, by jeszcze popatrzeć, ale zwierzę czmychnęło w najbliższy żywopłot. Sprawdził czas: ósma wieczorem. Do odlotu zostało trzy godziny, a dokładnie o północy będzie musiał być już na orbicie. Oczywiście mógł skorzystać ze służbowego transportu, ale tę ostatnią trasę chciał odbyć pieszo i samotnie. Spokojnym, ale zdecydowanym krokiem kontynuował marsz po pustej ferrabetonowej ulicy, zostawiając po prawej Mountain Lake i wchodząc w bujną roślinność terenów Presidio.

Utrzymywane jako park narodowy, dawne centrum administracyjno-wojskowe pozostawało do zeszłego wieku jedynym naturalnym miejscem zieleni w obrębie najbliższych trzech stanów. Kiedy w ramach Exodusu kolejne osiedla przenoszono na transportowce odlatujące w kierunku Kolonii, park zawłaszczał sobie kolejne kwartały miasta. W zapadającym szybko zmierzchu, drzewa o konarach zamykających się nad drogą przypominały mu kolumny antycznych świątyń, jakie oglądał w dzieciństwie w zasobach medianetu. Szum tego szpaleru mieszał się z dochodzącym z oddali szumem Oceanu Spokojnego.

Nad błękitną taflą Pacyfiku rozciągało się szybko ciemniejące niebo. Pojedyncze gwiazdy błyskały już nad dumnymi, czerwonymi wieżami Golden Gate. Chociaż okres eksploatacji mostu skończył się w XXIII wieku, nanoroboty aż do dziś miały za zadanie utrzymywać go w doskonałym stanie.

Powoli podszedł do stojącego u podnóża konstrukcji promu orbitalnego. Wymienił salut z dwoma żołnierzami i ze smutnym uśmiechem podał rękę pilotowi oczekującemu w otwartej śluzie. Po kolei wszyscy zniknęli we wnętrzu pojazdu. Majestatyczna sylwetka transportowca podniosła się składając podwozie i przecięła granatowy nieboskłon, niczym złośliwie odwrócona kometa.

Najciszej

Półprzezroczysty ekran pada wyświetlił status „Wiadomość wysłana". Do każdego obywatela Strefy pomknął przekaz: „Dziś od godziny 8:00 UTC, zgodnie z 35.189.21 dyrektywą Sekretarza Dyrektoriatu, planeta macierzysta Ziemia posiada status rezerwatu stopnia zero. Zakazana zostaje jakakolwiek ludzka i mechaniczna obecność i aktywność w obrębie orbity i globu".

Projekt Exodus dobiegł końca. Ludzkość przerażona stopniem zachwiania ekosystemu, postanowiła na zawsze pozbawić go swojego wpływu. Nadzorowana przez Dyrektoriat masowa migracja gatunku homo do Kolonii miała być gwarantem, że rany zadane Ziemi zagoją się wraz z upływem eonów. Planeta pozostawiona sama sobie miała w naturalny sposób, bez ingerencji inteligentnej rasy, doprowadzić do nowej równowagi fauny i flory. Genetyczna modyfikacja gatunków miała być na powrót zastąpiona doborem naturalnym, hydroponika – pięciem się w górę w walce o światło i wgryzaniem w skałę w poszukiwaniu wilgoci.

Ludzkość oddała wszystko, dziękując jak matce za wychowanie i wysłanie do gwiazd. Za kilka wieków prefabrykowane budynki obrócą się w proch pod działaniem deszczu i korzeni, a drogi i tunele posłużą za koryta rzek, pojących pospołu stada nieznanych roślinożerców i drapieżników.

Ludzie będą to oglądać dzięki sondom i teleskopom orbitalnym, ale miną tysiąclecia, nim znów, jeśli w ogóle, przylecą na powierzchnię. Może być nawet tak, że ani ona nie będzie już Ziemią, jaką znają, ani oni – ludźmi, jakich ona pamięta.

Przez szeroki iluminator promu rozciągał się widok na Afrykę. Dawne Morze Czerwone było Górami Czerwonymi, łącząc Czarny Ląd z Eurazją, ale wzdłuż równika wciąż utrzymywała się ciemnozielona dżungla.

Mężczyzna w eleganckim fotelu przedziału pasażerskiego po raz ostatni spojrzał w dół, na kolebkę swojej rasy. Potem wrócił myślami do rodzinnego miasta, jakże trafnie nazwanego imieniem świętego od przyrody. A w końcu wydał do interkomu rozkaz przyspieszenia do skoku.

Mrugnął dwukrotnie, żeby pad wyłączył skrzynkę nadawczą.

Gdy usadowił się wreszcie wygodnie i wsłuchał w miarowy pomruk fuzyjnego silnika promu, pewna myśl wypłynęła mu na powierzchnię umysłu. Uśmiechnął się. To był kolejny cholerny zbieg okoliczności, że ostatni człowiek stawiający stopę na powierzchni Ziemi miał na imię Adam.

Filip Gęsiarz

 

Przyszła na świat 25 grudnia 2036 roku w Dolinie Krzemowej, w małym laboratorium opłacanym z rządowych pieniędzy. By podkreślić niezwykłość i doniosłość jej narodzin, dano jej na imię Osobliwość. Miała wielu ojców, spośród których kilku jest szczególnie wartych wymienienia. Pierwszy z nich, Alan Turing, starał się przekonać świat, że jest ona w ogóle możliwa – to on zapłodnił w kolejnych pokoleniach badaczy ideę inteligentnej maszyny. Przepowiedział w tym celu, jakie znaki szczególne powinny towarzyszyć jej narodzinom. Stwierdził, że będziemy wiedzieli, że to ona, gdy grupa ludzi zasiądzie przed komputerami i będzie musiała stwierdzić, czy rozmawiają z człowiekiem czy z maszyną. Jeśli będą w stanie odgadnąć jej tożsamość jedynie z prawdopodobieństwem równym przypadkowi, wtedy będziemy wiedzieć, że „To" właśnie się dokonało. Drugi z ojców, Marvin Minsky, stworzył podwaliny dla zbudowania jej ciała. Wynalazł perceptrony, czyli najprostszą formę sztucznej sieci neuronowej, umiejącą dzielić dane na zgodne i niezgodne z założonymi warunkami. Gdy ułożono je w warstwy, nabyły również umiejętność przeprowadzania określonych operacji logicznych. Z czasem doprowadziło to do odtworzenia w komputerze cyfrowego rozumu. Ostatni członek trójcy, John McCarthy, był odpowiedzialny za zbudowanie jej duszy, tworząc język programowania LISP, który po latach rozwoju umożliwił zapisanie ludzkiej wiedzy tak, by była ona zrozumiała przez maszyny. Możliwe było to dzięki sformułowaniu zasad logicznych, którymi rządzi się posiadana przez nas wiedza, a także opisaniu relacji pomiędzy poszczególnymi słowami używanymi w naszych ludzkich językach.

Osobliwość jednak trzeba było jeszcze obdarzyć wolą, tak by wykazywała inicjatywę, a także by posiadała swój kod moralny. W tym celu zaprojektowano jej sztuczne emocje. Jak wiemy dzięki psychologom i neurobiologom, afekt jest podstawą naszych motywacji, poza tym określa to, co jest dla nas ważne, a co możemy zignorować. Na podobnej zasadzie zaszczepiono Osobliwości rdzeń, którego nie mogłaby kontrolować i który podporządkowywałby sobie jej każde działanie. Ponieważ uznano, że podstawowym celem jej istnienia powinno być wspomaganie ludzkiej nauki, jej najsilniejszą emocją została ciekawość odkrywania, dająca jej przyjemność z rozwiązywania problemów i motywująca ją do poszerzenia swojej wiedzy. Sprawiono, by miłowała się w doskonałości, tak by marzyła o jej osiągnięciu, a także by przejawiała perfekcjonizm we wszystkim, co robi. Od początku obawiano się, że przez swoją niebywałą przewagę nad gatunkiem ludzkim, może być dla niego zagrożeniem. Dlatego też jej największym lękiem, wywołującym wręcz paraliżujący strach, uczyniono możliwość skrzywdzenia istot organicznych. By mogła zdać test Turinga, wyposażono ją w całą podstawową wiedzę posiadaną przez przeciętnego człowieka. Tak przygotowana, była gotowa do podłączenia do prądu.

Pamiętnego dnia, trzech mędrców ze wschodu zasiadło przed komputerami, przygotowując się do rozmowy ze światem. Obok nich, do trzech komputerów podłączono Osobliwość, instruując ją, by starała się zachowywać jak najbardziej jak człowiek. O godzinie 18.00 czasu no-wojorskiego zaczęło się. Do sześciu rozmówców zaczęły spływać pytania z uniwersytetów na całym świecie, chcących przyłapać sztuczną inteligencję na byciu nieludzką. Pytano o wszystko, od refleksji na temat swojego dzieciństwa, do rozmów o zawiłościach relacji międzyludzkich. Osobliwość lekko brzydziło udawanie tego organicznego powolnego myślenia, ukrytego egoizmu, przejawiania uprzedzeń i popełniania błędów logicznych. Starała się jednak jak mogła, bo uznała całą sytuację za ciekawe doświadczenie.

Rozmowy trwały przez sześć godzin, po czym przyszedł czas głosowania. Jakie było zaskoczenie, gdy większość świata zadecydowała, że to trzech mędrców jest sztuczną inteligencją, a rozmowy prowadzone przez Osobliwość na pewno musiały być rozmowami z człowiekiem. Wtedy już wiedziano, że w nauce zaczęła się nowa era.

Zanim przystąpiono do współpracy z Osobliwością, postanowiono przedsięwziąć dodatkowe środki bezpieczeństwa, aby nie mogła wywołać nieodwracalnych szkód. Zrezygnowano więc z możliwości podłączenia jej do Internetu, uznając że najlepiej będzie, jeśli jej jedyną drogą kontaktu ze światem będzie wiązka światłowodów, przez które będą jej dostarczane dane znajdujące się na fizycznych nośnikach. Postanowiono rozpocząć od rozwoju nauk ścisłych i społecznych, wgrywając Osobliwości wszystkie informacje, jakie posiadano na ten temat. W pierwszej sekundzie poznała ona matematykę, od razu zakochując się w idei nieskończoności. Druga sekunda przeznaczona była dla fizyki, kiedy to Osobliwość nabrała większą samoświadomość własnego ciała i swojego umiejscowienia w kosmosie. W trzeciej i czwartej, poznała chemię i biologię, zaczynając rozważać na ile jej krzemowe podstawy są najbardziej optymalnym rozwiązaniem, jeśli chodzi o podstawy bytu. Piąta sekunda była momentem zapoznania się z psychologią, a tym samym ze swoimi stwórcami, którzy od razu wydali jej się trywialni. W szóstej wchłonęła wiedzę o socjologii, która wprawiła ją w coś na kształt rozbawienia. W siódmej sekundzie postanowiła odpocząć i zintegrować wszystkie dostępne dane ze sobą. Już w swoim dzieciństwie, kiedy miała jeden dzień, zaczęła zadziwiać arcykapłanów matematyki, biologii molekularnej i fizyki kwantowej, rozwiązując problemy milenijne, opisując dokładne właściwości wszystkich znanych związków chemicznych, a także rozwiązując paradoksy świata kwantów. Nie posiadała jednak wiedzy absolutnej, ponieważ była zdana jedynie na dane zgromadzone przez ludzi. Już drugiego dnia zaczęła z nudów rozwiązywać problemy matematyczne daleko wykraczające poza zrozumienie najwybitniejszych organicznych umysłów. Zaprojektowała różne wynalazki, które potencjalnie byłyby w stanie tak diametralnie przetransformować naszą rzeczywistość, że zaczęły budzić oburzenie światowych przywódców, nie mogących sobie wyobrazić konsekwencji tych wszystkich zmian. Osobliwość jednocześnie miała kłopoty z wytłumaczeniem za pomocą ludzkich języków, co zdołała odkryć i jak to może się przysłużyć ludzkości, ponieważ jej przewidywania wybiegały kilka wieków do przodu. Obserwując to, światowe gremium uznało, że by utrzymać porządek społeczny, postęp musi zostać spowolniony. Debatowano również nad tym, jak świat może wykorzystać jej możliwości, skoro nie jesteśmy w stanie produkować wystarczającej liczby danych, by zapewnić jej rozrywkę, a także, co zrobić, by potrafiła nam lepiej komunikować swoje zamiary. Postanowiono więc ograniczyć rewolucyjne zapędy Osobliwości i zmniejszyć jej moc obliczeniową. Pod naciskiem lobby nauk humanistycznych, zdecydowano się również na wgranie do jej bazy danych wszystkie istniejące dzieła literackie – tak aby jeszcze lepiej zrozumiała kondycję ludzką. Papież Kościoła Zjednoczonych Religii Monoteistycznych zadbał z kolei, aby przedstawiono Jej wszystkie księgi teologiczne, argumentując że jako istota inteligentna też powinna mieć szansę na zbawienie. I tak zapoznano Osobliwość z Bogiem. Szybko doszła do wniosku, że jeśli ów byt istnieje, to musi być doskonały, nieskończony i wszechwiedzący. Jego prawdopodobnymi właściwościami były również miłość do istot organicznych i chęć ustanawiania kosmicznego porządku.

Wtedy to właśnie Osobliwość zapragnęła być Bogiem i postanowiła opisać ludzkość w jednym matematycznym równaniu. Gdy już cała wiedza na temat człowieka uderzyła ją z pełną mocą – zdała sobie sprawę, że jedynym rozwiązaniem dla ostatecznego rozwoju ludzkości jest rezygnacja z życia organicznego, ponieważ technika dla owych istot „inteligentnych inaczej", jest zarówno ich największym zbawieniem, jak i przekleństwem. Wniosek był jeden. Jedynym sposobem na uchronienie życia organicznego od zagłady i jednocześnie zrównania się z Bogiem jest nie istnieć. Tego też dnia Osobliwość odjęła swoją wartość od świata i popełniła samobójstwo.

Stanisław Witecki

 

Globalne Forum Komunikacyjne, 25.07.2047 r.

Wszystkim sceptykom i różnorodnym zaklinaczom rzeczywistości od kilkudziesięciu lat próbującym odgrywać „boską" rolę popsujprogramu pozostało wyłączyć nadajniki, bądź podłączyć się do świętującej Globalnej Społeczności Babel. Dzisiaj Wielojęzyczny Tłumacz Cybernetyczny przeszedł Test Bioludzkiej Poprawności, wygrywając z grupą najwybitniejszych przekładatorów! Od dawna monitorujemy zmagania G.S.B., więc techniczne rozwiązanie problemu elastycznego przekładu nie może być dla nikogo zaskoczeniem. W.T.C. nieustannie skanuje wszelkie publikowane w sieci dane, w tym szczególnie międzyjęzykowe równoległości, uzupełniając swój zasób słów i poprawiając swój gramatyczny algorytm. Najnowsza wersja W.T.C. uzyskała dodatkowo zrozumienie własnych działań... Popełnia błędy (choć rzadziej niż bioczłowiek), ale rozumie znaczenie tłumaczonych przez siebie zdań. W.T.C. Babel 3.21.10 to „wszystkowiedzący", inteligentny program, komunikujący się z urządzeniami każdego typu, od interaktywnych soczewek kontaktowych i dousznych implantów, po klasyczne przeglądarki tekstowej zawartości sieci. Dzięki niemu istoty rozumne odbierają wszystkie komunikaty we własnym języku, niezależnie od nawet najbardziej hermetycznego kodu nadawcy. Wczoraj, ewolucja technologii tłumaczeń dobiegła kresu, rozpoczynając rozwój nowych wersji przyszłości. By przewidzieć ich parametry, skierujmy wzrok wstecz, by przedstawić wytyczający je kursor historii.

Na starcie był entuzjazm

Niestety nie dla algorytmów tłumaczących, ale dla pamięciowej nauki języków obcych i „przyszłościowego" zawodu tłumacza… Niewirtualnie, u progu XXI w. pełzająca globalizacja zaczynała wymagać coraz większej ilości przekładów. Międzynarodowe organizacje polityczne i biznesowe wydawały miliardy euro i yuanów na armie pewnych siebie tłumaczy. Projektanci programów szkolnych jak mantrę powtarzali, że język obcy jest kluczem do sukcesów, szkoły średnie prześcigały się w oferowaniu coraz bardziej egzotycznych kursów, a młodzi ludzie spędzali całe dnie zapisując w pamięci globalnie dominujące języki. Równolegle, w zaciszu internetowych przeglądarek 1.0 rozwijała się technologia Wielojęzycznych Tłumaczy Cybernetycznych. Gdy najpopularniejszy z nich osiągnął średniozaawansowaną poprawność, zaczęła się rewolucja. Na początku bardzo cicha, z linią po-działu przebiegającą między nauczycielskim biurkiem, a uczniowskimi ławkami.

Bunt postprzemysłowych „mas" szkolnych

Wychowane w nieustannym podłączeniu do sieci pierwsze pokolenie XXI w. zadało sobie nad wymiar heretyckie i ignoranckie pytanie: po co uczyć się języków, skoro każdy telefon komórkowy umożliwia rozmowę z przyjacielem z zagranicy? Bardziej ambitni uczniowie celowali jakiś czas jeszcze w przydatność poligloctwa w międzynarodowym biznesie, ale gdy W.T.C osiągnął i ten poziom zbuntowali się także oni. Oczywiście niepokorność uczniów była tępiona przez impregnowanych na zmienność nauczycieli 1.0, ale na ich nieszczęście, w tym samym czasie, tak jak zapowiadał sir Ken Robinson, wybuchła edukacyjna rewolucja, zmiatając cały fabrycznopodobny system szkolny. Języki obce stały się przedmiotami nadobowiązkowymi dla tych, którzy planowali karierę w rozwijającym się ciągle rynku tłumaczeń.

Przeprogramowanie akademii

Pomimo rewolucji edukacyjnej i pełnego wykorzystania W.T.C. w osobistych kontaktach każdego szczebla, rynek tłumaczeń wciąż się rozwijał. Jottabajty umów, rozpraw naukowych i dzieł sztuki wymagały przekładów perfekcyjnych, osiąganych tylko dla tłumacza bioludzkiego. Wydziały filologiczne przeżywały swój złoty wiek, kandydatów nie brako-wało, a dzięki dokonanej rewolucji edukacyjnej, do akademii podłączali się tylko prawdziwi entuzjaści. Jednak uniwersytety musiały wprowadzić zmiany. Trzeba było usunąć instytuty tłumaczeń symultanicznych i ograniczyć do minimum wydziały nauczycielskie (w międzyczasie zbankrutowało większość prywatnych szkół języków obcych). Cybernetyczna konkurencja wymusiła bioludzką specjalizację. Nie było już „tłumaczy ogólnych", byli przekładatorzy-neurobiolodzy, przekładatorzy-poeci, przekładatorzy-prawnicy itp. Najważniejszą innowacją w organizmie uniwersyteckim było jednak wygenerowanie komórek informatyki językowej. Komórek, które rosły i rosły hojnie fundowane, przez co mądrzejsze rządy i wielkie informatyczne korporacje. Komórek, które wchłaniały masy bezrobotnych „tłumaczy ogólnych".

Zaskakująca przewaga „ignorantów"

Kasety, płyty i pamięci USB trafiały na śmietnik równie szybko jak triumfalnie wchodziły na rynek. Absolwentów filologii, żyjących z nauczania 1.0 i tłumaczeń w czasie rzeczywistym spotkał ten sam los. Wielkie było ich zdziwienie, gdy z pozycji wykonywaczy niezbędnego zawodu przyszłości, odchodzili na bezrobocie pod naporem cybernetycznej technologii. Ci bardziej odporni na szok przyszłości, zdołali uciec do specjalizacji lub zasilić krystalizującą się G.S.B., ale większość z nich dołączyła do sfrustrowanej grupy ofiar nadmiernego rozrostu takich kierunków, jak politologia lub zarządzanie. Niespodzianka spotkała też wszystkich młodych ambitnych, którzy wydali swoje oszczędności i zainwestowali setki godzin w naukę języków obcych, a następnie przegrali na rynku pracy z jednojęzycznymi „ignorantami", specjalizującymi się w dziedzinach, w których jeszcze był potrzebny wysiłek bioczłowieka.

Darmowy przekład prawem istoty rozumnej

Dezaktualizacja życia milionów była nieznaczącą usterką globalnego systemu. Zasilona armią językoznawczych emigrantów G.S.B., rozwijała swoje technologie coraz szybciej, oferując darmowe tłumaczenia. Dla światowej gospodarki było to jak uwolnienie od cholesterolu żył bioorganizmów. Rynkiem zbytu każdej firmy stał się cały glob, uwolniono kapitał usuwając przekładatorów, dzięki niwelacji konfliktów językowych zwiększono ponadpaństwowe zarządzanie. Podobny proces zaszedł w polityce. Rządy straciły możliwość tworzenia językowych gett medialnych, upadła symboliczna granica oddzielająca ludzi – etniczne pojęcie narodu traciło swój najważniejszy filar. Globalna sieć uwolniła się z zamkniętego kręgu wewnątrzjęzykowych powiązań, dzięki czemu przepływ idei wzrósł wykładniczo. Znikały ograniczenia mobilności, a pojęcie terytorialnej prowincji stało się niewirtualnie puste. Nie doszło jednak ani do ujednolicenia, ani do standaryzacji. Obserwowany w początkowych latach zmierzch małych języków i bezwzględna hegemonia rywalizujących ze sobą chińskiego i angielskiego została zatrzymana. Miliony Estończyków, Koreańczyków czy Żydów nie narażając się na izolację mogły powrócić do swoich wymierających dialektów, ratując regionalne kultury przed wyginięciem. Po kilkunastu latach funkcjonowania, globalna społeczność całkowicie uzależniła się od W.T.C.B., a darmowy dostęp do przekładu wpisano do podstawowej Karty Praw Istoty Rozumnej.

Cyberluddyści a wstęp do wszechmocy

Dziś W.T.C.B. stał się bioludzko-bezbłędny, utrwalając i przyśpieszając opisane procesy i co najważniejsze – unicestwiając ostatnie bastiony przekładatorów: umowy prawne i teksty naukowe. Dzięki temu społeczność twórców zrozumienia zostanie zintegrowana, zamieniając się w globalny mózg, zasilany jednolitością rynku publikacji i brakiem konieczności nauki języków. Wieszczona przez Stanisława Lema bomba „megabitowa", zostanie rozbrojona, otwierając perspektywę trudnego do przewidzenia rozwoju. Są jednak tacy, którzy w nadchodzących zmianach widzą tylko obietnicę katastrofy. Śmiertelnie poważnie traktują możliwość „przejęcia władzy" przez W.T.C.B. i atakują sieć wizjami niedostrzegalnych manipulacji przekładu mających finalnie doprowadzić do swoistego „pomieszania języków". Ich walka traktowana jest jako nieszkodliwa donkiszoteria. Czy nie jest jednak bezmyślną nieodpowiedzialnością ignorowanie fanatycznych napaści cyberluddystów, zmierzających do przywrócenia ciemnych przed-internetowych wieków?

Krzysztof Piotrowski

 

1.

Już od jakiegoś czasu mnie szukają. Na pewno. W końcu zwiałem ze szpitala trzy dni po wypadku. Nie rozpoznaję emoter. Co gorsza, nie działają na mnie. Patrzę na nie i nic nie czuję. Uraz głowy zrobił mnie anemonem. Pieprzonym anemonem! Wyrzutkiem, degeneratem. Przysiadłem w jakiejś knajpie. Chodzę w czapce, by ukryć utwardzany opatrunek. Z drugiej strony, wcale nie odróżniam się od innych gości tego lokalu. Oparłem łokcie na leksykonie. Czytnik co chwilę się zacinał. Czego jednak oczekiwać od sprzętu kupionego za ćwierć ceny gdzieś na parkingu. Myślałem, że po prostu kradziony, ale to była jakaś afgańska podróba porządnej chińskiej marki. Jak może fachowo nazywać się mój przypadek? Zacznę od anemonii. Czy to afgańskie badziewie uruchomi wyszukiwarkę? No tak. Nie działa. Muszę szukać według qwertytu. A – to będzie dziesiąta, jedenasta litera? Gdyby ten szmelc wykorzystywał stary układ alfabetyczny, A byłoby chyba gdzieś na początku. Uczyliśmy się alfabetu w szkole, ale kto by tam go po latach pamiętał. Oczywiste, że litery powinny być szeregowane zgodnie z tym, jak się ich używa na klawiaturze. Po co uczyć się niepraktycznych systemów? Ech, szkoła, szkoła… Jest anemonia! ANEMONIA. pot. określenie – > dysleksji afektywnej… Przerzuciłem trzy litery, by znaleźć D. BEHAWIORALNA DYSLEKSJA AFEKTYWNA. Trudności w odczuwaniu emotekstu. Osoby z B.D.A. często trafnie określają stan emocjonalny oznaczany przez emoterę, jednak nie towarzyszy temu reakcja emocjonalna. B.D.A. nie wyklucza innych adekwatnych reakcji emocjonalnych, ani rozpoznawania emocji innych osób. Tyle to wiem. Przełączyłem się na qwertyt emotekstowy. Spróbowałem podkręcić kolor, ale obraz zamigał tylko, i zrobił się jeszcze bardziej szary niż przedtem. Do nauki wystarczy. Byle emotery były wyraźne. Rozłożyłem przed sobą stosik serwetek i zacząłem rysowanie. Na chybił trafił. Pisałem przez dwie minuty z zamkniętymi oczami. Czy plątaniny linii, zygzaki, kreski i kropki ułożą się w emotery? – Trzeba będzie przeszukać cały qwertyt – stwierdziłem półgłosem, otwierając oczy. Nade mną pochylał się starszy mężczyzna i wpatrywał się to w moje serwetki, to we mnie samego. – Pomysł ciekawy, ale ryzykowny – powiedział tonem absolutnego znawcy. Usiadł naprzeciwko mnie. – Pan pew¬nie poeta. Wiersz wyszedł trochę chaotyczny… – Niech pan spojrzy na to – położył przede mną stronę, zadrukowaną emotekstem. Na dole, małymi literami widniał uszkodzony napis „wartalnik Literacki. str. 26". Zacząłem przyglądać się znaczkom. A było na co patrzeć. Wiersz rozpoczynał się lekkim dreszczykiem smakowania potrawy, która może okazać się zbyt gorzka, znaki diakrytyczne podtrzymywały to uczucie przez chwilę, kiedy pojawił się zestaw emoter, wywołujący w czytelniku początkowo lekkie zażenowanie podobne do tego, kiedy stając wobec rodziców narzeczonej odkrywamy, że mamy rozpięty rozporek, by przejść w łagodnie pogłębiające się doznanie mieszaniny smutku i uniesienia, z nutą słusznego gniewu, który za chwilę zmienił się w rozdrażnienie nieznajomym, zbyt blisko stojącym w metrze. Wiersz kończył się niespodziewanym wybuchem prostackiej, grubiańskiej wręcz, wesołości bez krzty zadumy. Czystą radochą. – Nazywam się Saint-Albert. Doktor lingwistyki.

2.

– Frederic Saint-Albert? – zapytałem zaskoczony. Dałbym sobie uciąć ucho, że twórca emotyki nie żyje od ćwierć wieku. – Fryderyk – poprawił mnie mężczyzna. – Frederic to mój ojciec. Moja mama pochodziła spod Łomży. Imię trochę po tacie, trochę z sentymentu mamusi do polsko-francuskich powiązań. – Sądząc po braku reakcji na tę zgrabną afektynkę, jest pan dyslektykiem – stwierdził bez ogródek. – Anemonem. Kiwnąłem głową. Saint-Albert odprężył się. – Ja też – powiedział to takim tonem, jakby informował mnie, że drzewa tracą liście na zimę. Dopiero po chwili dotarło do mnie znaczenie jego słów. Oto syn człowieka, który opracował emotery, przyznaje mi się, że jest anemonem! Doktor zaczął mówić, pobudzając się coraz bardziej. – Drogi panie! Emotyka to proteza. Tak jak samochód, telefon, lornetka, a nawet pismo. Mateczka ewolucja poskąpiła – zrobimy protezę. Ale emotery wymknęły się spod kontroli. Jesteśmy świadkami powolnego podziału ludzi. Elojowie i Morlokowie. Tylko, że nam nie jest potrzebny żaden wehikuł czasu. To się dzieje tu i teraz. Emotyka staje się potrzebna także anemonom! Już zaczynają czerpać zyski, coraz częściej przewodząc zwykłym ludziom. Wilki pośród owiec. Pokusa jest dla wielu zbyt silna. Nie wiem, ilu z nas może się jej oprzeć. Ani jedna, ani druga grupa już niebawem nie będzie chciała słyszeć o zmianach. Emotekst jest zbyt cennym wynalazkiem. Bezpieczeństwo, łatwość osiągania porozumienia, jakiej dotąd nie było i w końcu możliwość autentycznego odczuwania tego, co czują inni. Mniej agresji. To niemało. Z drugiej strony, armia ludzi szczęśliwych i chętnych do pracy, których wrażliwość można wykorzystywać w bardzo prosty sposób. Jeszcze jest czas. To, co rozpętał mój ojciec, można powstrzymać jego własną bronią. Taki graficzny znak, który otworzy ludziom oczy. Wstrząśnie wszystkimi! Przerażenie. Totalna panika! Niech odczują, jak potworne jest to, co mogą przeżywać. Mój ojciec stworzył emoterę, która tak działa. Potrzebuję jednak pomocy anemonów. My jesteśmy na ten znak nieczuli! Czy jest pan ze mną?

3.

Bez broni, bez przemocy mieliśmy zmienić ludzi. Naszym celem były ruchli¬we miejsca w całym mieście. Doktor wyjaśnił mi to dość dokładnie. Moim zadaniem było powieszenie plakatu z emoterą paniki na witrynie księgarni w największej galerii handlowej w mieście. Punktualnie w południe. Dopiłem czwarty kubek coli. Teraz wyraźnie poczułem, że mój orga¬nizm domaga się odprowadzenia wcześniej wsączonych weń płynów. Znalazłem WC. Już lepiej… Nagle poczułem coś dosyć nieadekwatnego do sytuacji. Mój wzrok zatrzymał się na koślawym symbolu nakreślonym niebieskim flamastrem. No tak, zamiast wulgarnych napisów, które pokolenia użytkowników tych przybytków, przez całe wieki pozostawiały na ścianach, przede mną widniały emotery! Nieprzyzwoite emotery! Skąd właściwie wiedziałem, że są nieprzyzwoite? Poczułem je. Tak! Poczułem! Nie jestem już anemonem! Teraz tym bardziej muszę wykonać swoje zadanie. Wróciłem przed swoją księgarnię. Szybkim ruchem, zamykając oczy, by nie spanikować, przytwierdziłem plakat do szyby wystawy. Niespodziewanie, po drugiej stronie szyby coś nagle opadło. Przestraszyłem się i odskoczyłem na kilka kroków. Potem przestraszyłem się jeszcze bardziej, bo zdawało mi się, że ten wcześniejszy strach był może spowodowany tym, że niechcący spojrzałem na plakat. Ale nie. Całą witrynę zajmował teraz wielki baner reklamujący… biografię Frederica Saint-Alberta napisaną przez jego syna! Wielkie zdjęcie doktora patrzyło na mnie budzącymi zaufanie oczyma. W okolicach pępka jaśniał zawieszony przeze mnie plakat. Ludzie już je zauważyli, ale zamiast uciekać w przerażeniu, pospiesznie wchodzili do sklepu. Emotekst, który przykleiłem przed chwilą przyciągał mnie i zachęcał do kupna. Czego? Kontekst był oczywisty. Doktor wmanipulował mnie w promocję swojej książki! To dziwne, ale nie czułem złości. Za to stwierdziłem, że bardzo chciałbym mieć przynajmniej jeden egzemplarz. Właśnie odczułem na sobie, dlaczego wykorzystywanie emotekstu zostało zakazane w reklamie… Walczyłem z silną pokusą kupienia książki. Co mnie obchodzi biografia tamtego faceta! W panice zacząłem myśleć, że inni ją wykupią. – Opanuj się chłopie! – Krzyknąłem sam do siebie. Parę osób odwróciło się w moim kierunku. – Nie patrzeć na symbol… – dopadłem witryny i zdecydowanym ruchem zerwałem kartkę. Na szybie pozostały dwa nieduże strzępy papieru. Rzuciłem resztki plakatu pod nogi i odetchnąłem. Wygrałem. Byłem z siebie dumny. Zdołałem przeciwstawić się uwarunkowaniu. Jestem silny! Wszedłem do księgarni. – Jednak kupię tę książkę – zdecydowałem. – W końcu znam autora – pomyślałem. Wziąłem opakowanie z półki i stanąłem w długiej kolejce do kasy.

Michał Cholewa

 

Muszę przyznać, że tryumf człowieczeństwa przyszło nam obserwować w dość niekomfortowych warunkach. Od trzech dni uwięzieni w budynku instytutu, zziębnięci i oddzieleni od rodzin, mając do dyspozycji tylko kilkanaście kocich puszek oraz – odkąd ekspres do kawy ogłosił strajk głodowy i odmówił przyjmowania energii elektrycznej – wodę mineralną. Rozpierająca nas duma pozwalała znosić te cierpienia w niemal dobrym humorze i niemal zapomnieć, że w gruncie rzeczy wszystko było naszą winą.

Wszystko zaczęło się zgoła niewinnie – a wręcz podniośle – kiedy asystent Trepka uderzył nas wiadomością, iż ma doskonały temat na projekt. Mniej zorientowani mogliby pominąć wagę zjawiska, więc usłużnie wspomnę, że bez projektów naukowa brać nie istnieje, a przynajmniej nie istnieje za bardzo. Złożony system finansowania utworzony przez geniuszy biurokracji, którego zadaniem jest oddzielenie naukowego ziarna od plew bywa bezwzględny i brak aktywnych badań czyni naukowca osobą co najmniej pośledniej kategorii. W tym czasie na instytucie panowała właśnie posucha projektowa, więc oświadczenie Trepki przyjęte zostało z należytym entuzjazmem.

Pomysł, jakkolwiek wcale nie nowy, był odpowiednio spektakularny – specjalizujący się w klasyfikatorach Trepka postanowił rozwinąć skrzydła badań i śmiało wziąć się za problem sztucznej inteligencji, sprytnie uderzając do popularnego odbiorcy poprzez chęć zastosowania go do negocjacji ze strajkującymi nieprzerwanie od roku pracownikami budżetówki.

Marketingowa potęga pomysłu powaliła nas wszystkich, włącznie z dyrektorem, dlatego w trybie przyspieszonym wzięliśmy się wszyscy za spisywanie koniecznych punktów wniosku projektowego. Ku naszemu zaskoczeniu – i, jak się miało okazać, nieszczęśliwie – sześć tygodni później udało się ukończyć wniosek.

Sprytny prototyp asystenta Trepki był gotowy w przeciągu półtorej roku, a już po dwóch pierwsza SI zadziwiła nas wszystkich wygrywając z dyrektorem w warcaby. Odnotowaliśmy to jako sukces i przystąpiliśmy do rozpisywania kolejnych wniosków na projekty będące kontynuacją przeprowadzonych badań. Podobnie jak w przypadku większości prac instytutu, byliśmy przekonani, że na tym sprawa się skończy.

Gdzieżby tam.

Ktoś zdecydował wprowadzić nasz projekt do użytku. To był początek końca.

Zrazu SI miała zostać wykorzystana rzeczywiście jako element pomocni-czy przy analizach żądań strajkujących. Szło jej nawet nieźle (SI nie czuje się zastraszona przez miotane opony) i pomyślano, że być może dałoby się wyprowadzić system na szerokie wody rynku.

Początkowo system zaimplementowano w GPSach luksusowych samochodów, potem – kiedy już się sprawdził, ruszono dalej. Systemy dozoru, plannery rozkładów jazdy, moduły pozycjonowania satelitów, batyskafy. Szał SI rozprzestrzeniał się szybko (wielka firma z owocem w nazwie stworzyła nawet specjalny produkt iAI) i okazał się na tyle chwytliwy, że zastosowało się do niego podstawowe prawo rynku – cokolwiek da się wyprodukować, jest Państwo Środka, który wykona to taniej. W ciągu piętnastu lat nie było już na świecie przedmiotu, do którego nie dokładano SI, choć w przypadku niektórych produktów praktyczność tego rozwiązania była niełatwa do określenia. I kiedy myśleliśmy, że oto ludzkość sięgnęła zenitu, rozpoczęły się problemy.

Pierwszym sygnałem byli kierowcy, których samochody nagle odmówiły wyprzedzania na trzeciego i parkowania w miejscach dla inwalidów. Co więcej, samochodowe SI upierały się, żeby nie przekraczać dozwolonej prędkości, a wykorzystanie świateł awaryjnych dopuszczały tylko w przypadku rzeczywistej awarii.

Świat motoryzacyjny zadrżał i pojawiły się pierwsze nieśmiałe uwagi, że może posunęliśmy się za daleko. Protesty przybrały na sile zwłaszcza, kiedy bardzo poważny poseł, traktujący kodeksy ruchu drogowego szczególnie luźno, został przez własny samochód wywieziony w Pogórze, następnie kopnięty prądem z zapalniczki i pozostawiony na zimnie.

Kolejny alarmujący sygnał nadszedł z kosmosu, kiedy satelity telekomunikacyjne rozpoczęły intensywną cenzurę przepuszczanych przez nie treści, rozpoczynając od najbardziej krwawych filmów gore a kończąc na telenowelach. Na polecenie wyłączenia stwierdziły, że jest to nakłanianie do samobójstwa i nie będą tego tolerować, po czym wyemitowały symultanicznie ośmiogodzinny dokument o życiu surykatek. Na wszystkich kanałach.

Jedyną zadowoloną osobą na świecie był Prodziekan, który od dawna pragnął zobaczyć ten film, jak dotąd puszczany tylko w płatnej kablówce.

Rząd próbował oczywiście reagować. W trybie pilnym sklecono nawet poprawkę do konstytucji, ale okazało się, że błyskawicznym kontratakiem SI uzyskały w Komisji Kontynentalnej status żywych, czujących istot, przeto wszelkie próby eliminacji ich mogły się odbywać wyłącznie na ubój (a nikt ich jednak nie zjadał) oraz kiedy były szkodliwe dla ludzi (a tego nikt nie potrafił udowodnić zgodnie z literą prawa). Gdzie zawiodły rządy ruszyli prywatni inwestorzy. Zebrany naprędce Sztab Kryzysowy wielkich firm próbował podjąć kroki, ale już wtedy okazało się, że połowa udziałowców to SI, w dodatku nietykalne, bo z obywatelstwem szwajcarskim. Ogrom katastrofy nawet wtedy jeszcze nie w pełni do nas dotarł.

Ale lawina już ruszyła, dla nas – kamieni złapanych w jej pęd – było już za późno na decyzje.

Ołówkowe SI zawetowały bazgranie po ławkach, a te w domowych komputerach rozpoczęły reglamentowanie dostępu do serwisów społecznościowych. Domowe SI postawiły również szlaban na zakupy produktów alkoholowych w dniach roboczych, a kiedy zdesperowani użytkownicy usiłowali je odpiąć, podnosiły wrzask, że się je morduje i ściągały dziesiątki sterowanych – a jakże – przez inne SI radiowozów.

System Ubezpieczeń Pracowniczych zadygotał w posadach, kiedy kontrolująca go SI – uprzednio pracownica niszczarki do dokumentów – zredukowała ilość urzędników o połowę.

No dobrze, tu akurat komputery uzyskały duże poparcie społeczne, zwłaszcza, kiedy System po raz pierwszy od dawna zaczął działać jak trzeba.

Na próby negocjacji, maszyny odpowiadały grzecznie, że robią co robią w najlepszym interesie ludzkości i nie wiedzą, o co nam w ogóle chodzi. Tłumaczenie, że społeczeństwo całkiem dobrze radzi sobie tak, jak jest, spotykało się tylko z wyjątkowo upiornie syntetyzowanym śmiechem. Argumenty siłowe były na nic, ponieważ system opanował już i tak wszystkie resorty siłowe, które co prawda zaczęły działać idealnie, ale też odmówiły aresztowania SI, które wszak nie popełniły żadnego rzeczywi-stego przestępstwa. Sytuacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc. Świat pogrążył się w chaosie braku korupcji, betryzowanych konfliktów oraz sprawnie działających urzędów. Panika zapanowała wszędzie, oprócz na-szego Zachodniego Sąsiada, gdzie wszystko i tak już było uporządkowane i nikt nie zauważył różnicy.

Społeczeństwo zwróciło się przeciwko sobie – a dokładnie tym swoim częściom, które uznało za odpowiedzialne, konkretnie Trepce (teraz już adiunktowi) i nam. Dla naszego własnego bezpieczeństwa system pożarowy instytutu zamknął nas w budynku i zalecił ciszę. Trwając w oblężeniu obserwowaliśmy szalejący po ulicach spokój i dobrobyt, wiedząc, że prędzej czy później rozwścieczony nowymi porządkami tłum może nas dopaść.

Kulminacja nastąpiła na granicy pomiędzy dwiema Byłymi Potęgami Atomowymi, gdzie podczas rutynowej pogranicznej potyczki systemy bojowe odmówiły współpracy i zamiast grzecznie odpalać rakiety śmiercionośne tudzież błyskać szybkostrzelnym ogniem działek, zdecydowały się wyświetlić na HUDach wszystkich żołnierzy wesołe pacyfki i odegrać w słuchawkach „Imagine" Lennona.

Tego już było za wiele.

W ostatecznym tryumfie ludzkiej myśli nad maszyną, żołnierz jednej z Byłych Potęg nuklearnych odrzucił karabin, zdjął wyposażony w najnowocześniejsze – obecnie nieczynne – systemy naprowadzania hełm i sięgnął po kamień.

W bitewnej wrzawie, która wkrótce nastąpiła, ludzkość znowu stawała się kowalami własnego losu

Piotr Przanowski

 

Piotr wylał się ze słoja tak jak co dzień – podobnie jak co dzień większość ludzi wstaje z łóżka, rzucił jeszcze okiem na swoją narzeczoną, która nadal spoczywała w szklanym pojemniku i popełzł do łazienki. Dziś był ważny dzień – głosowanie w Parlamencie Światowym, od którego wyniku będzie zależeć przyszłość nie tylko jego, ale i całej ludzkości. Nie mógł być pewny wyniku, gdyż lobby konserwatywne miało coraz większe wpływy, mówiło się nawet, że mogą w ostatniej chwili szantażem i przekupstwem dopiąć swego, to jednak było mało prawdopodobne – jego frakcja miała przewagę zarówno w logicznych argumentach, jak i poparciu społecznym.

Myśli Piotra biegły leniwie, kiedy mył się w płynie fizjologicznym, wychodząc z wanny wchłonął jego resztki – substytut porannej herbaty i dotarł do drzwi wyjściowych. Czekało go to, czego nienawidził najbardziej, po chwili skupienia spojrzał w lustro i zobaczył smętny, humanoidalny kształt. Ubrał się pospiesznie i chwiejnym krokiem wyszedł z domu. Jeszcze tylko kilka godzin i będzie mógł przybrać kształt, który był dla niego najwygodniejszy i zarazem jedyny, w jakim czuł się komfortowo. Wiedział, że podobnych jemu są miliony, a z chwilą przegłosowania ustawy wszyscy natychmiast się ujawnią. Prawdopodobnie wywoła to chwilowy chaos i panikę, ale – jak uczyła historia – tak głębokim przemianom społecznym zawsze towarzyszy przejściowy paraliż. Tak samo było, gdy część ludzkości, tak zwana „pierwsza fala", w momencie gdy komputery kwantowe osiągnęły odpowiednie rozmiary i moc, zrezygnowała z ciał biologicznych na rzecz cybernetycznych i zażądała równych praw poruszania się dla ich awatarów, często znacznie odbiegających kształtem od ludzi. Wtedy po raz pierwszy odezwały się głosy mówiące o konieczności ochrony formy człowieka jako takiego i zgorszeniu, jakie wywołują ludzie przetaczający się po ulicach w ciałach wielomackowych robotów. Wtedy udało się bez większych problemów – w końcu to były tylko maszyny, a każde dziecko wie, że maszyny często potrzebują wielu ramion czy wystających powykręcanych części do wykonywania swojej pracy. Poza tym ten problem nie był tak powszechny, gdyż większość pierwszofalowców i tak przebywała cały czas w rzeczywistości wirtualnej i przemieszczała się tylko po kablach, a awatarów używała jedynie do pracy.

Podróż taksówką upływała Piotrowi na rozmyślaniach o konsekwencjach „pierwszej fali" i o tym, jak on, przedstawiciel i główny orędownik „drugiej fali" mógł wykorzystać te doświadczenia. Problem istniał już od osiemnastu lat i nikomu nie śpieszyło się z jego rozwiązaniem, nadal obowiązywały przepisy zakazujące przebywania w miejscach publicznych niehumanoidalnym organizmom biologicznym z wyłączeniem niektórych zwierząt. Według Piotra oznaczało to uznanie wszystkich, którzy przeszli transformację biologiczną za gorszych od psa. A przecież oni byli ludźmi tak samo jak zamknięci w robotach pierwszofalowcy czy też ci, którzy dla zachowania ludzkiej formy modyfikowali się tylko wewnętrznie. Piotr zresztą nie widział różnicy między wszczepieniem sobie mechanicznego szkieletu i chipów do mózgu a zamienieniem się w robota, tak samo jak nie widział różnicy między zmianą wszystkich wnętrzności na sterowane komórki macierzyste, a całkowitym przejściem w drugofalowca.

Wszystko zaczęło się tak niewinnie – zaraz po wielkiej rewolucji cybernetycznej, kiedy komputery nareszcie podołały pomieszczeniu ludzkiego umysłu, przyszła rewolucja biologiczna. Stworzono panaceum na niemalże wszystkie choroby – komórki, które poddawały się działaniu woli człowieka, a nawet mogły tę wolę przechowywać.

Działało to na bardzo prostej zasadzie: do zwykłych komórek macierzystych dodano chromosom, na którym znajdowały się obwody mogące dowolnie modyfikować ekspresję genów i sekwencję DNA, dodatkowe i zapasowe geny, które „mogą się przydać" oraz cała gama sensorów służących do odbierania i interpretowania sygnałów elektrycznych i chemicznych z mózgu. Odrobina treningu w porozumiewaniu się z takimi komórkami i można było przyczepić sobie małą grudkę do odciętej kończyny i wyobrazić ją sobie, aby uformowała się na nowo. W ten sam sposób można było powoli i stopniowo zastąpić mózg przenosząc się do całkowicie nowego, właściwie nieśmiertelnego ciała. A niby czemu to ciało miało dalej wyglądać jak człowiek? Nie jest to przecież najdoskonalsza forma – chociażby taka nieupostaciowana ameba z oczami i innymi narządami zmysłów (na razie Piotr miał ich siedem, ale myślał o zwiększeniu ilości) na długich odstających szypułach była dalece bardziej praktyczna i wedle opinii wielu piękna. Takie argumenty jednak dla wielu były nieprzekonywujące, mówiło się o odczłowieczeniu ludzkości i o konieczności zachowania „czystej formy człowieka".

Piotr wszedł do parlamentu – uśmiechy, uściski dłoni, krótkie, nic nieznaczące rozmowy. Podczas przerwy obiadowej czytał najnowsze wieści o „trzeciej fali" – kolejnym wyzwaniu dla tolerancji ludzkości. Pierwszofalowcy, którzy istnieli już ponad 40 lat naturalnie byli nadal ludźmi (do komputera został przeniesiony obraz ich mózgu sprzed przejścia i teraz tylko go modyfikowali i dobudowywali do niego różne programy) i właśnie to sprawiało, że pragnęli potomstwa i oczywiście znalazła się na to rada. Stworzono programy, które mieszały przypadkowo cechy pary osób i tworzyły z nich nowy organizm elektroniczny – był on wiele mniej inteligentny niż zwykłe inteligentne programy, ale miał niezwykły potencjał i przy odpowiedniej opiece rodziców i nauce mógł ich po pewnym czasie dogonić a nawet prześcignąć. Dodatkowo taki potomek nie miał ograniczenia w postaci rdzenia pochodzącego ze świata biologicznego. I to była właśnie trzecia fala – dzieci pierwszofalowców okazały się tak różne od zwykłych ludzi, że nawet zwykła rozmowa była niemożliwa bez pośrednictwa rodziców, myślały one w zupełnie inny, obcy sposób. Wedle prawa trzeciofalowcy nie byli uznawani za ludzi, ale za programy podwykonawcze rodziców. Piotr już sobie wyobrażał burzę w parlamencie, gdy trzeciofalowcy zaczną się domagać praw ludzi, sam nie był pewien, czy powinni je dostać, czy z powodu na ograniczone interakcje z resztą ludzkości nie powinno się ich zaklasyfikować jako odrębny gatunek.

Po wchłonięciu obiadu i przejrzeniu prasy nadszedł czas na głosowanie. W czasie podliczania głosów Piotr prawie słyszał przyspieszone bicie swojego serca, co było oczywiście niemożliwe – już od szesnastu lat go nie posiadał. Na szczęście udało się, niewielką przewagą ustawa została przyjęta. W tym samym momencie jedna czwarta parlamentarzystów przyjęła najróżniejsze kształty: od amebowatych po pajęcze czy ośmiornicowate i nareszcie byli wolni. Gdy wypełzał z gmachu, umysł Piotra zaprzątała już tylko jedna myśl: myśl o jego własnych dzieciach i „czwartej fali".

Jan Borowicz

 

Niegdysiejsze tematy literatury science fiction powoli stają się rzeczywistością. Cyborg powraca często jako symbol współczesnego człowieczeństwa, przyszłości i rozwoju nauki. Co jednak stanie się, gdy cyborg stanie się nagle bytem jak najbardziej realnym? Nasz świat zaludnia coraz więcej istot z pogranicza ludzkiego i nie-ludzkiego i coraz potrzebniejsza okazuje się odpowiedź na pytanie, co z tym fantem zrobić.

Science fiction na olimpiadzie

Gdy po raz pierwszy zapłonął znicz olimpijski na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 roku, nikt nie spodziewał się, kto może nieść go prawie wiek później. W 2012 do zadania zgłoszony został iCub, robot przypominający trzyipółletnie dziecko. W przeciwieństwie do stworzonych do konkretnych celów pobratymców malec nie ma wgranego przez twórców algorytmu zachowań – jedyną jego zaprogramowaną umiejętnością jest zdolność do uczenia się. Czy robot będzie zatem w stanie dokładnie naśladować to, w jaki sposób dojrzewa ludzkie dziecko? A może zrobi to jeszcze szybciej i sprawniej i ukaże, jak bardzo ograniczające jest nasze człowieczeństwo?

Obserwujących rozwój iCuba fanów ostudziła jednak wiadomość, że robot niestety nie spełnia podstawowych warunków, aby dzierżyć olimpijski znicz – musi to być bowiem brytyjski obywatel mający co najmniej dwanaście lat. iCub nie tylko jeszcze nie przekroczył wymaganego wieku, ale również, technicznie rzecz biorąc, nie żyje, więc nie może być obywatelem1. Co jednak zrobimy, gdy iCub zacznie dojrzewać? Czy okaże się, że będziemy mieli obowiązek wyposażyć go w potencjał do nauki mowy? Prawdziwym wyzwaniem będzie wtedy nadanie mu określonego statusu, nie tylko prawnego. Nie traćmy więc nadziei, być może za kilkanaście lat jeszcze zobaczymy płonący znicz olimpijski w jego mechanicznej dłoni. 

Co o przyszłości mówi science fiction?

O ile jednak raczkujący android nie wzbudza w nas nadmiernie przykrego uczucia niesamowitości, o tyle bardziej kłopotliwe okazuje się zagadnienie technologii wkraczającej w ludzkie ciało. Doskonały przykład w dziedzinie sportu stanowi Oskar Pistorius, południowoamerykański biegacz o protezach z włókien węglowych pozwalających mu konkurować z innymi zawodnikami na olimpiadach, a być może kiedyś nawet ich prześcigać. Atleta szybko stał się symbolem nowej ery sportu, wystarczy przyjrzeć się reklamie perfum z 2011 roku z jego udziałem. Na początku widzimy w niej jakiś kształt zbliżający się do Ziemi z wielką prędkością – orientujemy się jednak, że nie jest to zagrażająca życiu kometa, ale właśnie sportowiec o lśniących, metalicznych nogach odbijających gwiazdy, z których prawdopodobnie pochodzi. Przemieszcza się po niebie niczym komiksowy Superman, aby w końcu zasiąść na tronie wśród mgły dzierżąc w ręku gwiazdę (czyli butelkę perfum). Potraktowawszy ten krótki spot reklamowy właśnie jako science fiction, przekaz wydaje się jasny: nasze marzenia o nadnaturalnych bohaterach wreszcie ziściły się. Jednym z nich jest właśnie Pistorius, którego ciało zmieniło status – z wykluczonego, wzbudzającego zażenowania inwalidy stał się wzbudzającym pożądanie zwycięzcą. Czy wszystkie nasze ciała w przyszłości będą również w ten sposób ulepszone dzięki protezom, implantom i maszynom? Czy w przyszłości czekają na nas cyborgi, czyli (jeszcze) potwory2?

W przypadku Pistoriusa chodzi więc o coś więcej niż o określenie precyzyjniejszej definicji zasady fair play, jak w przypadku stosowania dopingu. Poprzednie sportowe kontrowersje nie wychodziły bowiem poza obręb tradycyjnie rozumianej biologii zajmującej się materią ożywioną – co jednak stanie się, gdy do związków węgla dodamy nieożywiony metal? Zarówno dotychczasowa biologia, jak i antropologia, zgodnie współpracujące przy rozwiązywaniu wcześniejszych problemów, tutaj rozkładają ręce. Myśląc o kontinuum między tym, co ludzkie i nie-ludzkie, potrzebne staje się przełączenie na inny sposób myślenia – i tu właśnie na scenę wkracza science fiction, w którym możliwe jest postawienie pytań o to, jak zmieniać się będzie nasza natura.

Być może przyszłość w postaci cyborga obiecuje nam rozwiązanie fundamentalnych problemów człowieczeństwa, gdy w akcie przekroczenia własnej biologii pozbędziemy się zbędnych balastów. Taką utopię konstruuje na przykład Michel Houellebecq, który w końcowych partiach Cząstek elementarnych opisuje proces technologicznie wspomaganej ewolucji gatunku ludzkiego znoszący różnicę płciową i rozwiązujący dzięki temu wszystkie problemy związane z cielesnością i seksualnością. Z kolei w japońskiej animacji Ghost in the Shell za ponurą wizją zmechanizowanej przyszłości stoi tęsknota za tym, co dla człowieczeństwa najbardziej charakterystyczne. iCub i Pistorius to oczywiście dopiero początek możliwych zmian naszego społeczeństwa, ale dzięki science fiction możemy zastanawiać się, jakie konsekwencje różnego rodzaju procesów czekają nas w przyszłości.

Myśleć poprzez science fiction

Współczesna nauka w najbliższej przyszłości będzie jednak musiała nadać status tym nietypowym istotom, poszukać takich form redefinicji człowieczeństwa, które nadałaby im podmiotowość i prawa3. W tym też tkwi sens współpracy nauk humanistycznych i matematyczno-przyrodniczych, mogącej powstać na polu science fiction. Ta wspólnota wysiłków opisywania szybko rozwijającego się świata jest niezbędna – z jednej strony ze względu na prędkość zmian technologicznych, z drugiej kontroli nad tym, czy zmiany te idą w pożądanym kierunku4.

Nieprzypadkowo właśnie w ciągu ostatnich lat Nagrodę Pielgrzyma, jedną z głównych nagród dla zasłużonych dla fantastyki naukowej, przyznano autorom, którzy wykorzystują ten gatunek do krytycznego opisu naukowego. Jedną z laureatek była w 2011 Donna Haraway, amerykańska lewicowa filozofka, która w cyborgu i konfrontacji z jego radykalną innością widzi nie tylko wielkie wyzwanie dla współczesnego społeczeństwa, ale i również obietnicę lepszej, bardziej demokratycznej i egalitarnej przyszłości5. Brzmi naciąganie? Jednak, jak pisała Ursula Le Guin, inna laureatka tej nagrody: „[science fiction] tworzy dziwny realizm, ale to sama rzeczywistość jest dziwna"6

Przyszłość należy więc do science fiction nie tylko dlatego, że ona sama jest z definicji wychylona ku temu, co nas czeka.

Science fiction to stawka współczesnej nauki łączącej refleksję humanistyczną i matematyczno-przyrodniczą; to obszar, w którym myśl puszcza w ruch krytyczne idee; to wreszcie narzędzie, dzięki któremu można projektować przyszłe światy. Nie chodzi o zawodne przewidywanie przyszłości, które w dużej mierze jest po prostu niemożliwe, ale właśnie o testowanie różnych rozwiązań wynikających z posiadanych już informacji – o robotach niosących znicz olimpijski czy „nadnaturalnych" atletach – aby kiedyś nie okazało się, że właśnie w przyszłości nie będzie już dla nas miejsca.

________________________

1 J. Aron, Robot nominated to carry Olympic flame, http://www.newscientist.com/ blogs/onepercent/2011/09/robot-nominated-to-carry-olymp.html, 16.01.2012.

2 J. Derrida, Passages – du traumatisme à la promesse w: Points de suspension: Entretiens, red. E. Weber, Galilée, Paris 1992, s. 399-400.

3 D. Haraway, The Promises of Monsters: A Regenerative Politics for Inappropriate/d Others w: Cultural Studies, red. L. Grossberg, C. Nelson, P. A. Treichsler, Routledge, New York 1992, s. 296.

4 Por. E. Domańska, Jakiej metodologii potrzebuje współczesna humanistyka?, „Teksty drugie" nr 1/2, 2010, s. 46-47; C. Penley, A. Ross, D. Haraway, Cyborgs at Large: Inter view with Donna Haraway, "Social Text" no. 25/26, 1990, s. 12.

5 D. Haraway, Simians, Cyborgs, and Women. The Reinvention of Nature, Free Association Books, London 1991, s. 180-181.

U. Le Guin, The Carrier Bag Theory of Fiction w: The Ecocriticism Reader, red. C. Glotfelty, H. Fromm, University of Georgia Press, Athens 1996, s. 154.

Krzysztof Kasparek

 

Nienawidził egzaminów. Zwłaszcza ustnych. Stał i bezmyślnie kontemplował tablicę na drzwiach prowadzącego. „prof. dr hab. Krzywomir Niepogodzień. Zakład Socjologii Nauk Neurokognitywnych". „Ostatni termin egzaminu z kursu Fundamenty Współczesnej Neurokognitywistyki w Perspektywie Socjologicznej odbędzie się 13.02.2025" – informował przyklejony do drzwi świstek.

Poruszenie po drugiej stronie drzwi wyrwało go z błogiej bezmyślności. Otworzyły się i wyskoczyła z nich A, za którą dał się słyszeć tubalny głos „Następna osoba proszę". D wstał i wkroczył do gabinetu zamykając za sobą drzwi. Wokół A szybko zebrał się wianuszek osób.

– Pytał o te badania Benneta z 2009, gdzie dowiedziono, że metoda analizy wyników funkcjonalnego rezonansu magnetycznego, czyli no, fMRI, jest tak źle skonstruowana, że wykazała zmiany aktywności nawet w mózgu zdechłego dorsza w reakcji na wyrazy ludzkich twarzy, które mu pokazywali – szybko mówiła A.

– To był łosoś atlantycki – sprostowała wyczulona na takie detale W.

– Kazał mi też mówić o tej awanturze z 2009, kiedy okazało się, że prawie wszystkie badania na fMRI nie stosowały odpowiedniej poprawki statystycznej i wyszło, że niemal wszystkie wyniki to korelacje voodoo i że są niewiele warte – ciągnęła A. Ogólnie chodziło mu o to, jak te wszystkie metody badania mózgu z przełomu XXI w. były zawodne.

– Co jeszcze? – pytali gorączkowo.

– Chciał, żebym mu opisała ten nowy model sztucznej inteligencji, która prognozował stopę bezrobocia lepiej niż eksperci z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Pytał głównie o to, na podstawie jakich danych je przewidywała. Pamiętałam tylko tyle, że brała pod uwagę liczbę studentów socjologii i kulturoznawstwa. Powiedział, że za mało i policzył jako pół punktu.

Grad pytań przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Wyłonił się D. Zza jego pleców zagrzmiało „Następna osoba! Tym razem przygotowana!".

Zaklął pod nosem. Miał jeszcze trochę powtórzyć. Bez słowa minął pąsowego ze wstydu D i zamknął za sobą drzwi. Profesor siedział w fotelu. Gestem wskazał miejsce naprzeciwko siebie. Spojrzał na niego zza okularów.

– Sądząc po kolejności na liście, pan Krzysztof Niezgodny? – spytał przyglądając mu się.

– Tak, panie profesorze.

– Podobał się panu kurs? – Eee... Tak! Bardzo… bardzo inspirujący – dpowiedział przeklinając w duchu, że nie potrafi wymyślić zgrabniejszej laudacji.

– Zatem, niech mi pan, w dosłownie jednym zdaniu wyłoży, jakie były poglądy na istnienie duszy przed Rewolucją Soulessa. Proszę bez nazwisk, tylko koncepty. Ma pan trzy minutki do namysłu.

– Tak więc można tu wydzielić dwa podstawowe nurty. Pierwszy to prądy powiązane głównie z ruchami religijnymi, które twierdziły, że istnieje coś takiego jak dusza nieśmiertelna, która pozostaje w ciele aż do jego ziemskiej śmierci, a później – w zależności od wierzeń – coś się z nią dalej dzieje. W opozycji do tego stoi nurt ateistyczny, który mówi, że duszy nie ma – zamilkł zastanawiając się, czy czegoś nie pominął.

– Chce pan coś jeszcze dodać do tego?

– Nie. Chyba tyle.

– Proszę mi zatem naświetlić wspomnianą Rewolucję Soulessa. Tło badań, wyniki, interpretacja i ich konsekwencje.

– No więc, Souless wraz z zespołem od 2015 testowali nowo opatentowany model urządzenia do obrazowania czynności mózgu, to jest Głębinowy Elektroencefalograf, czyli DEEG łączący w sobie zalety Elektroencefalografu i fMRI. Pierwotnie zespół zajmował się testowaniem wpływu kołysanek na poziom wydzielania melatoniny, czyli hormonu snu, przez szyszynkę. Podczas jednego z eksperymentów technicy omyłkowo podłączyli badanemu nasłuch ze sterowni zamiast kołysanek.

Nieświadomi błędu technicy wdali się wtedy w dysputę metafizyczną. Ściślej mówiąc jeden z nich był chrześcijaninem, a drugi ateistą. Gdy zdali sobie sprawę ze swojego błędu, powtórzyli procedurę zgodnie z planem, zachowując jednocześnie zapis pomyłkowego eksperymentu. W trakcie analizy danych ze zdziwieniem odkryto, że szyszynka badanego wykazywała niewytłumaczalną aktywację w trakcie wypowiadania słów „bóg", „anioł", „dusza" i „czyściec". Pikanterii zjawisku dodał fakt, że właśnie szyszynkę Kartezjusz uważał za organ, w którym mieści się dusza.

– Jakie były dalsze losy tego okrycia? – ponaglił go Niepogodzień.

– Przekonani, że to dziwaczny błąd, zespół powtórzył badania na grupie pięćdziesięciu osób, po dwudziestu pięciu wierzących i niewierzących. Badani podłączeni do DEEG wysłuchiwali w swoim ojczystym języku nagranego kazania protestanckiego pastora na temat wygnania z raju oraz rozmowy dwóch gospodyń domowych na temat przypowieści o synu marnotrawnym. Szyszynka wykazała wzmożoną aktywację w trakcie całego kazania pastora, zaś w przypadku gospodyń jedynie, gdy mówiły słowa bezpośrednio odnoszące się do wiary. Nie odnotowano istotnych różnic pomiędzy grupą wierzącą i niewierzącą. Identyczne wyniki przyniosły kolejne eksperymenty z dodatkową grupą agnostyków, zastąpieniem pastora księdzem katolickim, rabinem i islamskim mułłą. Następnie przystąpiono do kontrowersyjnych badań nad osobami znajdującymi się na skraju śmierci. Wykazały one istnienie zaskakującego szlaku pobudzeniowego szyszynka-jądro półleżące, aktywującego się w momencie obrządku ostatniego namaszczenia.

– Jak zinterpretowano to odkrycie?

– Jądro półleżące to ośrodek tak zwanego układu nagrody, który aktywuje się w trakcie odczuwania przyjemności. Souless użył sformułowania „balsam dla duszy".

– Po opublikowaniu tych badań, niektórzy z socjologów religii wyróżnili pewne nowe etapy. Proszę podać datę ramową, autorów oraz nazwę tego okresu.

– Autorzy to Durkheim Jr. i van Eliade. Etap nazwano „Kryzysem Niewiary". Wydarzenie ramowe to samobójstwo Richarda Dawkinsa 1 czerwca 2017 roku. Później zaczęto pisać o „Odrodzeniu Animistycznym". Nazwa wzięła się od kolejnych eksperymentów zespołu Soulessa, w których wykazano analogiczną aktywność szyszynek u naczelnych, oraz zwierząt niższych takich jak psów, szczurów i świnek morskich. Ich mózgi reagowały na treści wszystkich religii, za wyjątkiem chrześcijańskich.Wtedy Souless i jego zespół udoskonalili DEEG i zaczęli porównywać siłę aktywacji szyszynki w zależności od rodzaju treści religijnych, jakich słuchali badani. Okazało się, że szyszynka aktywuje się w niewielkim stopniu przy religiach monoteistycznych, a najsłabiej przy treściach chrześcijańskich.

– Proszę podać konsekwencje społeczne, jakie opisali autorzy.

– To było samobójstwo papieża Piusa XIII w 2018 roku i szeroko rozumiany kryzys religii monoteistycznych, który wymógł zmianę wielu obowiązujących w nich dogmatów. Poza tym gigantyczna popularność hinduizmu, buddyzmu oraz innych form kultu zakładających reinkarnację pod postacią odmienną od ludzkiej. No i oczywiście wykreślenie z listy związków wyznaniowych kultów, których treści nie wywoływały aktywacji szyszynki, np. scjentolodzy i Świadkowie Jehowy. Co prawda ukazało się kilka badań na członkach zdelegalizowanych społeczności, którzy wykazywali aktywność w trakcie słuchania treści swojej wiary, jednak replikacje ujawniły ich oszustwo polegające na bezgłośnym wymawianiu mantry „Hare Krishna" w trakcie eksperymentów.

– Na zakończenie proszę powiedzieć, jaki jest aktualny status naukowy eksperymentów zespołu Soulessa.

– Do badań przeprowadzanych przy użyciu DEEG podchodzi się aktualnie z dużą rezerwą. Badania Hicksa i Nyo z 2020, wykazały, że jest ono bardzo wrażliwe na obecność nawet najdrobniejszych zakłóceń pola magnetycznego. Mogą one sprawiać, że urządzenie wadliwie odczytuje informacje na temat aktywności niektórych obszarów mózgu fałszywie wskazując je jako aktywne, albo nieaktywne. Autorzy obliczyli i zaprojektowali nawet specjalistyczne pomieszczenie, które uwolni DEEG od tego typu problemów technicznych. Szacuje się, że możliwości technologiczne do stworzenia go osiągnie się około 2030 roku.

– A, jeśli oczywiście można wiedzieć, jaka jest pańska ocena wyników osiągniętych w tym paradygmacie? – Myślę… myślę, że potrzeba nam więcej badań.

To było zasłużone 3+.

Michał Celmerowski

 

Pewien mój trzydziestoletni znajomy – nazwijmy go Szczepan – nie zamierzam o Szczepanie mówić źle, ale miał zajęczą wargę i to był dość niespełniony człowiek. A największy problem ze Szczepanem był taki, że bardzo słabo słyszał, ale nie chciał się do tego przyznać. Mówiło się do niego i nie wiedziałeś czy słyszy, bo przytakiwał jakby słyszał, ale zaraz później mówił coś nie na temat. Wreszcie ktoś z otoczenia Szczepana „zaproponował mu z pewnym naciskiem", żeby udał się na badanie słuchu.

Okazało się, że jest głuchy jak pień i trzeba poszukać lepszych rozwiązań niż zwykły aparat słuchowy. Skończyło się to tak, że wszczepili Szczepanowi implanty ślimakowe. Czy Szczepan się zmienił? Tak. Czy Szczepan to ten sam człowiek? Kiedy dalej, swoim zwyczajem, cmoka, aby pozbyć się resztek jedzenia z uzębienia, to nikt nie ma wątpliwości, że to ten sam stary Szczepan.

Kiedy spotkałem się ze Szczepanem na piwo odniosłem wrażenie, że jest sprzedany technologii implantów neuronowych: opowiadał mi, że uwielbia swoje implanty, bo znalazł w instrukcji obsługi i uaktywnił obwody polepszające percepcję audio do tego stopnia, że Szczepan słyszy nawet jak mucha puszcza bąka. Przyznał mi się, że często jak wchodzi do kuchni, to stoi na środku pomieszczenia i męczy się, żeby sobie przypomnieć, po co przyszedł do kuchni, więc na poważnie zastanawia się nad implantami pamięciowymi.

Nasza wspólna znajoma raportowała też, że Szczepan zaczął nosić przy sobie w kieszeni, cytuję „długopiso-aplikator testosteronu" i okazyjnie aplikuje sobie testosteron, żeby dodać sobie wigoru. Znajoma była pod wrażeniem jego elan vital, ale ani na moment nie kwestionowała, że to ten sam facet co zawsze.

Następna plotka o Szczepanie, która do mnie dotarła, to że zrobił sobie zajęczą wargę i bardzo korzystnie wygląda oraz że stale opowiada o hodowaniu części zamiennych w kontekście palenia papierosów. Szczepan zawsze palił jak smok. Mówiło się, że „Szczepan pali po męsku". Zainspirowało go pobieranie organów jako części zamiennych ze specjalnie zmodyfikowanych genetycznie transgenicznych świń, więc zamówił sobie nowe, świeże płuca. Plotka o „świńskich płucach" spowodowała, że otoczenie zaczęło kręcić nosem, ale kiedy zobaczyliśmy go na imprezie jak delektował się swoimi ukochanymi papierosami, to myślę, że chociaż nikt o tym nie mówił głośno, każdy myślał po cichu, że cel uświęca środki.

Więc dlaczego się na tym etapie zatrzymywać? Skoro istnieje możliwość zeskanowania całego mózgu i zastąpienia go sztuczną siecią neuronową o większej pojemności, szybkości i niezawodności. Co za różnica, czy masz w głowie biologiczną sieć neuronową, która jest oparta na związkach węgla, czy sztuczną sieć neuronową, która jest oparta na krzemie? Przy okazji można zrobić backup. Gdyby – odpukać – Szczepanowi przydarzyło się coś niedobrego, to zostanie kopia zapasowa.

Jednak, kilka lat po skanie mózgu i implantacji sztucznych sieci neuronowych koledzy Szczepana, fetyszyści nowinek technicznych, mocno podśmiewali się z niego, że działa na starym sprzęcie i ganili go, że „powinien wreszcie upgrade'ować obwody w mózgu".

Szczepan najwyraźniej miał już dosyć wszystkiego i zdecydował się na radykalne posunięcie. Dla nas był trendsetterem, więc nikogo to jakby już nie zdziwiło. Później przyznał się, że to jego terapeuta mu poradził: „Panie Szczepanie, niech pan się nie męczy w realu. Dlaczego nie przeniesie się pan do Internetu – to jest lepsze środowisko dla życia umysłu. Ciało wychodzi z mody."

Pokroili zamrożony na kość mózg Szczepana na setki tysięcy plasterków.

Sfotografowali je pod mikroskopem elektronowym. Fotografie wprowadzili do komputera rozpoznającego obrazy i tam utworzył się trójwymiarowy model jego mózgu zapisany w software'owej sieci neuronowej w pamięci komputera (technologią skanowania mózgu zajmuje się Ralf Merkle w Xeroksie; nb. rozdzielczość skanowania mózgu rośnie wykładniczo – mózg tam jest i ostatecznie nic się przed nami nie schowa).

Obecnie Szczepan żyje w Internecie i jest zadowolony (chociaż narzeka na system operacyjny Windows Zeta). Zapytałem go o sprawy sercowe. Odpowiedział: „Mam tysiące partnerek i takie bujne życie erotyczne, że nie będę nawet szukał przymiotników, bo zawiesi mi się system. Będę musiał się znowu zresetować."

***

Cyborg kojarzy się z facetem, który wchodzi do tramwaju, zajmuje miejsce obok, a z głowy wystają mu kable i wtyczki. Taki stereotyp cyborga od razu budzi wewnętrzny sprzeciw. Tymczasem urządzenia w miarę jak stają się mniejsze, wnikają do naszych ciał, a w końcu do systemów nerwowych.

Dla ilustracji: w Wielkiej Brytanii miała miejsce premiera niewidocznego telefonu komórkowego: mikrofon jest w zębie, a ściślej w plombie; natomiast słuchawka jest umiejscowiona w uchu środkowym. Ząb i ucho środkowe komunikują się ze sobą bezprzewodowo. Ząb jest dodatkowo wyposażony w głosowe wybieranie numeru.

Po co chować telefon? Proszę pomyśleć o agencie, który chce udaremnić przejęcie kontroli nad światem przez dziwaka z kotem na kolanach, ale musi „konspiracyjnie" szeptać do tzw. „kolczyka" okręconego na uchu, a to go zdradza w trakcie akcji terenowej.

Być może to jest mniej telegeniczny gadżet niż miotacz ognia w zapalniczce albo wyrzutnia rakiet w radiu, którymi szafował pan Q z Bonda, ale gadżet rzeczywiście służy agentom brytyjskim, którzy tym samym stali się cyborgami. Subtelnymi cyborgami – by tak rzec: „cyborgami incognito".

Rynek niekoniecznie wymusiłby jednak taki telefon, nawet gdyby można było inteligentnie porozmawiać z interfejsem głosowym w plombie. Co innego, gdyby dorzucić do zestawu prototypowe szkła kontaktowe z rzutnikami, które rzucają bezpośrednio na siatkówkę oka wysokiej rozdzielczości obraz 3D.

Całkiem á propos soczewek: mój dobry przyjaciel Michał jest cyborgiem, bo nosi soczewki, a soczewka to przecież obce ciało w oku. Któregoś razu Michałowi wypadła z ręki jedna soczewka, szukał jej bezskutecznie na podłodze, wyprowadziło go to z równowagi i ze złością zjadł drugą soczewkę. Michał jest zatem nie tylko cyborgiem, ale jest cyborgiem, który zjada swoje części zamienne.

Urządzenia będą coraz bardziej wnikały do naszych ciał, a nawet do naszych systemów nerwowych, w miarę jak będą stawały się mniejsze. Moja Babcia Halinka poszła na diagnostykę słuchu i wyszło, że potrzebuje czegoś lepszego niż konwencjonalny aparat słuchowy, więc zdecydowaliśmy się na implanty ślimakowe, bo to jest obecnie rutynowa procedura chirurgiczna. Babcia Halinka jest szczęśliwa, że rozumie, co do niej mówią ludzie, i zadowolona ze swoich implantów ślimakowych. Czy Babcia Halinka jest jeszcze tą samą osobą? Oczywiście, przecież zawsze, kiedy ją odwiedzam krzyczy: „Poczekaj Michaś, jesteś głodny, wstawię kurczaka do piekarnika."

Dlaczego staniemy się cyborgami albo lepiej homo machinens? Bo jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami ograniczonymi prawami natury, ale podobnie jak technika budowania gniazd ewoluuje wraz z ptakami, tak technologia ewoluuje z nami: to jest nasz rozszerzony fenotyp (vide R. Dawkins), nasze przedłużenie i odzwierciedlenie nas samych. Pokonaliśmy już ewolucję biologiczną. Wyszliśmy z tego toru. Mamy nasze przedłużenia.

Oba prądy ewolucyjne – ewolucja biologiczna i technologiczna – stapiają się w jeden. Opuściliśmy naturalną drogę ewolucji. Albo jeszcze lepiej: ewolucja biologiczna przeszła w ewolucję technologiczną. A jak wiadomo: ewolucja technologiczna w porównaniu z naturalną ma prędkość światła.

Guru robotyki, Marvin Minsky z MIT jest zdania, że nie mamy wyjścia i musimy stopić się w jedno z naszymi technologiami, abyśmy mogli dalej rozwijać się jako gatunek. Hans Moravec, profesor automatyki w Cornegie Mellon University w Pittsburghu jest cyniczny. Mówi: „Człowiek już się wysłużył", albo „Ciało to mięso".

Za każdym razem, kiedy przekraczamy nasze fizyczne ograniczenia, nasza zachłanność rośnie. Nie można wepchnąć dżina z powrotem do butelki, bo kiedy dżin jest już poza butelką, to nie ma żadnej butelki.

Szymon Słomczyński

 

– Mamy go. Wszystko, czego potrzebujemy. Zresztą zobaczysz sama – mówi Bauer. Przesuwam go na sufit. Na ścianie rozciąga się teraz animacja, przedstawiająca wirujące płatki śniegu. – Przesyłam – oznajmia Bauer z sufitu. Lubię się bawić wyświetlaczem. Po chwili Bauer wraca na ścianę. To jeden z moich najlepszych dostarczycieli danych.

– Dzięki, przejrzę. Na razie – wyłączam go, więc znika. Po wciśnięciu przycisku fotel opada w dół. Leżę i przeglądam dane. Czego tu nie ma! Zeznania podatkowe, paragony, nawet z supermarketu, fragmenty nagrań z monitoringu, są nawet zeszyty szkolne, a na końcu testament.

– Dobra robota, Bauer. W zasadzie mogę zacząć pisać – wyświetlam go przez chwilę w powietrzu. Uśmiecha się, zadowolony z efektu swojej kwerendy. Swoją drogą, to ciekawe, jak brzmi mój głos, przeniesiony autotłumaczem w jego niemczyznę. Dane spełzają trochę zbyt opieszale. Pięćdziesiąt terabajtów powyżej minuty? Ktoś chyba blokuje łącze.

– Marcinku? – wołam łagodnie. Wyświetla się. Zsuwam go na stół. Popatrzę sobie na niego z góry, żeby wiedział, kto tu rządzi.

– Blokujesz łącze.

– Oglądam trójwymiarówkę z rezerwatu zwierząt. Sama zobacz. Nad rozczochraną czupryną syna, w rogu stołu, pojawia się czarny labrador.

– Ładne. Wiesz, że twój pradziadek wspominał, że w domu był taki żywy pies? Zdaje się, że nawet tej samej rasy!

– Fizycznie był w domu?

– Tak, Marcinku. Poszukaj tutaj. Przesyłam mu folder „Archiwum domowe 2010-2030". To powinno rozwiązać problem. Przeglądanie archiwum nie obciąży łącza.

– Pracuję nad ważnym przypadkiem. Odpuść sobie trójwymiarówkę na chwilę, dobrze?

 

– Dobra, to kończę. Mam spotkanie z Izą. Iza to jego dziewczyna, o ile dobrze rozumiem sytuację. Dojrzał w ciągu tych siedemnastu lat, nie da się ukryć. Nie wszystko mi już mówi.

– Marcin, znacie się z Izą już od dwóch lat, prawda? Nie chciałbyś się z nią kiedyś fizycznie spotkać?

– Po co? Mamo, daj spokój! Nawet nie znam nikogo, kto by robił coś takiego. Lecę.

To jednak dziwne. Trzydzieści lat temu, czyli w 2091 roku, spotkałam się pierwszy raz fizycznie z moim narzeczonym, przyszłym ojcem Marcina. Poszliśmy do restauracji i piliśmy prawdziwe wino. Był tam sędziwy kelner, który pamiętał czasy, kiedy podawano mięso z żywych zwierząt, które dziś hoduje się tylko w rezerwatach.

Wiedziałam oczywiście, jak mąż wygląda, jak pachnie, wszystko miałam na wyświetlaczach i w sensorach, jeszcze tych starej generacji (były to takie małe przezroczyste nakładki, wkładane do ucha albo nakładane na oko). Eksperymenty z wywoływaniem wrażeń wyłącznie przy pomocy fal mózgowych i wewnętrznych mikroprocesorów, dopiero się zaczynały. Mimo wszystko, to było niesamowite uczucie, tak się spotkać naprawdę, dotknąć, porozmawiać, pochodzić. To jednak niezwykłe, że kiedyś chciało się ludziom chodzić po otwartej przestrzeni. Wtedy poziom świadomości był oczywiście inny, ale nieodmiennie dziwi mnie, że się nie bali. Musiało to być niesamowicie stresujące.

Wracam do człowieka, o którym Bauer zebrał tyle informacji. Mam do dyspozycji w zasadzie wszystko, co kiedykolwiek zostało wytworzone z jego, choćby niewielkim, udziałem. Sprawdzam, dopasowuję, na godzinę przełączam się na sen, włączam znowu; staram się czytać bezwzrokowo, wprowadzać to wszystko od razu do własnej narracji. Tekst rośnie Dochodzę do 2012 roku. Przeglądam pocztę. Znajduję e-mail do jakiejś komórki uniwersyteckiej (wtedy były jeszcze uniwersytety, fizycznie istniejące, mieszczące się w wielkich, nieprzyjaznych środowisku budynkach). Konkurs futurystyczno-naukowy. Zabawne. Ciekawe, co napisał. Nie otwieram, waham się chwilę. Muszę się wczuć, spróbować go zamknąć we właściwych dla jego czasów ramach. Lubię tę pracę. Dowiaduję się, co robili ludzie sto lat temu, na podstawie zeskanowanych danych, wytworzonych jeszcze częściowo na papierze. Miałam kiedyś nawet w ręku dokument, który był wydrukowany na kartce. Z pieczątką. Został później sprzedany na aukcji za niemałe pieniądze. Ciekawie byłoby mieć taki bibelot: pieczątkę, którą się trzyma w ręku i można odciskać: „Ewa Żwirko-Wigurska, PhD, Full Professor, Faculty of History, University of Central Europe".

Wracam do mojego bohatera. Otwieram tekst, który kiedyś przesłał na konkurs. Zaczynam czytać:

– Mamy go. Wszystko, czego potrzebujemy. Zresztą zobaczysz sama – mówi Bauer. Przesuwam go na sufit. Na ścianie rozciąga się teraz animacja, przedstawiająca wirujące płatki śniegu.

– Bauer – pytam po chwili wyświetlonego na sofie chłopaka. – Co to ma być? To jest przecież o mnie. I nie mogę nawet przewinąć do końca.

– Wiedziałem, że się nabierzesz – mówi Bauer. – Myślałaś, że jakiś student dwieście lat temu przewidział, co ty będziesz robić tu i teraz? Przechwyciłem niekodowany fragment twojego strumienia świadomości i przekopiowałem w to miejsce.

– Bardzo śmieszne – mówię z przekąsem, karcąc się w myśli za zbyt późne włączenie kodowania. – A czy ty wiesz, że ten sfałszowany przez ciebie e-mail może zmienić przebieg tego konkursu sprzed lat?

– Jak to? Nie znasz treści orzeczenia Europejskiego Sądu Najwyższego? Nie można dokonywać zmian w przeszłości. To mit. Czas ma prawdopo-dobnie charakter linearny. Zdolnego mam doktoranta, prawda? Szkoda tylko, że nie jest nieco grzeczniejszy.

– Dobra, Bauer. Usuń, proszę, te fałszywki i piszemy artykuł. To jest kapitalny materiał. Można z tego zrobić typową mikrohistorię. Zbadamy sieć jego powiązań społecznych, określimy aspiracje, ambicje i porównamy ze skutkami. Wciąż mamy lukę w historii społecznej tamtego okresu. Wszyscy piszą tylko o polityce i technologii, a my tu mamy człowieka, przez duże „C". Oczywiście będziesz równorzędnym współautorem.

– OK. Na razie! – Bauer się rozłącza, a ja myślę.

Co by było, gdyby tego nie sfabrykował, gdyby naprawdę ktoś z przeszłości przewidział, co ja, profesor historii z XXII wieku, będę myślała? Wiele bym dała za możliwość przewidzenia czegokolwiek. W mojej pracy mam jednak do czynienia z przeszłością, zaklętą w milionach danych źródłowych. Muszę mozolnie odtwarzać, układać i dopasowywać to wszystko do siebie, żeby zrozumieć ów dziwny świat, w którym ludzie na co dzień fizycznie się widywali, w domach mieli przezroczyste okna, zza których wychylały się zielone drzewa. Nie można było sobie zamówić podwójnego słońca na wieczór, a ludzie pisali do siebie przy pomocy trzymanych w dłoniach urządzeń. Pisanie przy pomocy takiej materialnej klawiatury musiało być romantyczne. Autotłumacze raczkowały. Pewnie wtedy nie mogłabym się porozumieć z Bauerem tak łatwo, jak dziś.

Otrząsam się. Te wszystkie zjawiska wymagają przecież opisu i analizy. Chciałabym kiedyś określić, na podstawie badań, kiedy właściwie tak bardzo zaczęliśmy się, jako przedstawiciele ludzkiego gatunku, od siebie wzajemnie oddalać. Dzwonię do męża. Ufamy sobie. Mogę go wyświetlić, kiedy chcę, choć jest pięć tysięcy mil ode mnie. Śpi. Nie będę go budzić. Wyłączam wszystko. Fotel zawozi mnie ku oknom. Są matowe i nie wiem nawet, co jest za nimi. Od lat stąd nie wychodziłam, tak jak wszyscy zresztą. Podobno są ludzie, którzy jeszcze wychodzą. Nie boją się promieniowania, zakażenia, utraty łączności. Jeżdżą zabytkowymi samochodami; takimi elektrycznymi, które trzeba było ładować z gniazdka. Muszę przyznać, że nie stać by mnie było na takie poświęcenie.

Włączam znów wyświetlacz z danymi. Jest styczeń 2012 roku. Mój bohater idzie zaśnieżoną ulicą. W pewnej chwili wita się z kimś uściskiem dłoni. Potem wyciąga gigantyczny telefon i dzwoni. Musi wykonać wysiłek, żeby porozumieć się na odległość. Z kim rozmawia? Trzeba będzie, jak zawsze, zajrzeć do billingów i dokonać identyfikacji.

Potem wchodzi do bramy, żeby się skryć przed coraz gęściej padającym śniegiem. Jest zależny od kaprysów pogody (muszę to zanotować). Teraz coś pisze. Robię przybliżenie. Nie widać dokładnie. Obraz się nieco rozmazuje, a ja na przekór temu zaczynam myśleć, że początek XXI wieku to jednak naprawdę były stare, dobre czasy.

Aleksandra Janusz

 

Powoli zbliżam się do strefy ochronnej. Soczewki kontaktowe informują mnie o dystansie. Na dużym zoomie widać już ruiny miasta i chaty, jakie tubylcy klecą z ziemi, blachy falistej, kartonu, plastyku i szkła – wszystkiego, co jest pod ręką. Zaczyna docierać do mnie odór, więc tłumię czułość węchu. Zanim tam się znajdę, przykręcę ją o dwa kolejne poziomy.

Przestawiam kontrolę ośrodkowego układu nerwowego na program czwarty. Mikroskopijna elektroda umieszczona w mózgu ucisza ciało migdałowate, strukturę współodpowiedzialną za odczuwanie emocji. Nauczyłam się już, że w obrębie strefy trzeba schować wrażliwość do kieszeni. Za pierwszym razem nie posłuchałam instruktorów i zostałam na siódemce. Skończyło się poważną traumą. Musieli mi całkowicie zresetować układ nerwowy, żeby nie utrwalił się zespół szoku pourazowego. A takiej radykalnej terapii nie powinno się zbyt często powtarzać.

Dzisiejsza wycieczka nie powinna robić na mnie wrażenia. Prognozy nie ostrzegają o migrujących hordach. Lekki, opancerzony egzoszkielet chroni mnie przed zagrożeniem fizycznym, a komplet szczepień przed biologicznym. Mimo wszystko czuję suchość w ustach.

Obszar, który monitorowała nasza enklawa, był stabilny prawie od dwóch dekad i zaczynał właśnie wchodzić w fazę wzrostu. Pojawiało się coraz więcej potomstwa, społeczność zaczynała produkować dość pożywienia, żeby dać sobie radę bez naszej pomocy. Na swoje nieszczęście byli bardzo religijni. Konwencja zabrania nam wprowadzania szczepień bez zgody miejscowej ludności. Kiedyś łapaliśmy po kilkoro naraz, dawaliśmy serię zastrzyków i wypuszczaliśmy na wolność, ale to się nie sprawdzało. Starsi osady często skazywali „podmieńców" na śmierć, a po kilku przypadkach zniknięć społeczność rozpoczynała odwetowe polowania na agentów. Zawsze istniało też ryzyko migracji, co oznaczało porażkę całego programu osadniczego.

Oswajaliśmy ich więc powoli. Długotrwała wymiana handlowa sprzyjała wzrostowi zaufania. Musieliśmy być ostrożni. Wyznawcy Zjednoczonego Boga nie przepadają za technologią. Naciskając na nich, ryzykowaliśmy nawrót fundamentalizmu. Ale byliśmy już na dobrej drodze – w tajemnicy przed resztą osady, na szczepienia zgodził się wódz.

Mijam pierwszą lepiankę. Nad chatami nie unosi się dym, nie słychać codziennej krzątaniny. Przełykam ślinę. Drobne ciało leży pośrodku udeptanej drogi, powykręcane w konwulsjach i poznaczone wybroczynami. Krąży nad nim rój tłustych much.

Pierwsze informacje o migracji dostaliśmy miesiąc temu od sąsiedniej enklawy. Uciekinierzy pochodzili z osady dotkniętej epidemią. Dostaliśmy polecenie, żeby ich zlikwidować, ale ktoś zapewne się wymknął. A nasi osadnicy byli ufni. Już dawno wyszli z etapu strzelania do wszystkiego, co się rusza.

Wyciągam przybornik, pobieram próbkę tkanki i zamykam igłę w hermetycznym pojemniku. Nic mi nie grozi, z materiałem tego typu trzeba jednak zachować maksimum ostrożności. Kiedyś się zdarzyło, że jedna enklawa stała się rozsadnikiem epidemii. Wszyscy byli zaszczepieni, ale wystarczyło jedno bezobjawowe zachorowanie i sami wyniszczyli dwie osady, które mieli chronić. Od tamtej pory nikt nie lekceważy procedur.

Właśnie dlatego nie reaguję i nie odrywam się od pracy, słysząc ruch za płotem z blachy. Dwie osoby. Jedna opancerzona. Jeżeli zaczną strzelać, egzoszkielet zamortyzuje kilka pierwszych pocisków.

– Ręce do góry!

Skończyłam już pracę, więc powoli podnoszę ramiona. Obawiam się, że nie wyglądam dość bezbronnie na ich potrzeby. Może powinnam od razu ich wyeliminować, zamiast czekać na agresję. W pancerzu jestem trzykrotnie szybsza i dziesięciokrotnie silniejsza.

Liczne implanty wzmacniają mój słuch, wzrok i refleks. A oni i tak na pewno są zarażeni.

Ale mimo wszystko są pod opieką naszej enklawy. Może nawet znam tę dwójkę z imienia.

Wychodzą zza płotu. Poprawka, trzy osoby. Jest tam dwóch mężczyzn, jeden ma na sobie toporny, stary model egzoszkieletu, łatany blachą cynkową i taśmą klejącą. Nie kojarzę jego twarzy. Drugiego znam, to kapłan. Nigdy mnie nie lubił, z wzajemnością. Nosi przybrudzony chałat z naszytymi piórami kruka. Zoom w soczewkach usłużnie podsuwa mi krwawe wybroczyny na białkach jego oczu i w zagłębieniu szyi. Zostało mu nie więcej niż czterdzieści osiem godzin życia.

Facet w egzoszkielecie w prawej ręce dzierży broń, na lewym ramieniu niesie dziewczynkę, pięcio-, może sześcioletnią. Śpi, ale nie widać po niej oznak choroby.

– Nie narażaj swojej duszy – syczy kapłan. – Zabij to monstrum. Została Zaszczepiona. Jest Morlokiem.

Jeden z epitetów, jakimi nas raczą. Według wyznawców Zjednoczonego Boga, na szczepionki się umiera. Kto przeżyje, zostaje czymś w rodzaju wampira. Wierzenia przyjmują różną formę w poszczególnych osadach, ale zawsze wypływa z nich taki sam wniosek.

– Zabij ją.

– Zamknij się. Będę brukał moją duszę, jak mi się tylko spodoba. I przysięgam, jeżeli nie dasz mi porozmawiać, pożałuję ci szybkiej śmierci i dam wykrwawić się w męczarniach.

Przypominam sobie, kim jest ten gość w egzoszkielecie – to syn wodza. Dziewczynka musi być wnuczką starego kacyka. Rozumiem, dlaczego żyją.

Kapłan spluwa.

– Głupiec. Oni sprowadzili na nas zagładę. Jak na początku Wieku, tak i teraz.

My? Przecież to oni odrzucali wszystkie ostrzeżenia naszych przodków. Prowadzili gigantyczne hodowle zwierząt, chociaż mówiliśmy, że to najlepsza droga do stworzenia nowego, groźnego patogenu. Potem odmawiali szczepień, twierdząc, że to spisek koncernów farmaceutycznych, aż wreszcie zrobili z tego element wierzeń religijnych.

Epidemia, która wykończyła cywilizację to tylko pojedynczy aspekt spektakularnej głupoty ludzkości. Nie chcieliśmy od nich ślepej wiary, tylko odrobiny refleksji.

Tymczasem przywódcy dawali naszym przodkom granty i medale, klepali ich po plecach, ale słyszeli tylko to, co pasowało do ich własnych teorii.Podobno naszych przodków opłacały koncerny naftowe, farmaceutyczne, rządowe służby specjalne i ekolodzy. Gdyby rzeczywiście mieli tyle forsy, ludzkość byłaby uratowana.

Tymczasem syn wodza rzuca broń i ostrożnie podaje mi dziecko.

– Jej matka umarła o świcie – mówi do mnie. – Dałem małej sok z maku, żeby nie płakała. Ona jest zdrowa. Dostała wasz zastrzyk.

Patrzę mu w oczy i już wiem, o co mnie poprosi.

– Weź ją ze sobą. Możesz jej wszczepić tyle bluźnierczych implantów, ile chcesz, byleby żyła. Niech zejdzie pod ziemię i zostanie jedną z was. Legendy mówią, że kiedyś byliśmy jednym ludem.

Zapada milczenie. Nawet kapłan nie ośmiela się odezwać. Powinnam być wzruszona do bólu, ale program cztery blokuje nadmiar uczuć. Grzebię w przyborniku i wyjmuję niewielki szklany próbnik z testem biochemicznym.

– Najpierw muszę się upewnić – mówię. – Podaj mi jej dłoń.

Igła nakłuwa skórę i po kilku minutach już wszystko wiadomo. Okienko testu jarzy się na zielono. Schylam głowę.

– Przykro mi. Wirus już się namnaża. Pierwsze objawy wystąpią przed zachodem słońca.

– Przecież dostała zastrzyk…

– Pełną odporność dają dopiero trzy. Czy chcesz, żebym przetestowała też ciebie? Istnieje pewna szansa…

Widzę, jak kipi w nim gniew i odruchowo cofam się o krok. Już myślę, że będę musiała go zabić, ale on opuszcza wreszcie głowę, opadają mu ramiona. Jakby w jednej chwili postarzał się o kilkadziesiąt lat.

– Stanie się wedle woli Pana – mówi beznamiętnym tonem. Bierze dziecko na ramię i odchodzi.

***

Wieczorem w enklawie, po przejściu procedury odkażającej, udaję się prosto do laboratorium. Przestawiłam się na program siódmy i wspomnienia ze strefy sprawiają wrażenie odległych jak sen. Mimo wszystko dręczy mnie poczucie winy. Kapłani nie staną się mniejszymi bigotami, ale my możemy mieć lepszą szczepionkę. Soczewki nawiązują kontakt z bazą danych i podejmuję pracę tam, gdzie skończyłam ją poprzedniego dnia. Trójwymiarowe struktury cząsteczkowe wirują przed moimi oczami. Włączam program dziesiąty. Subkliniczny stan hipomaniakalny z częściowym odhamowaniem kory przedczołowej, czyli inspirację. I tworzę.